Pastor uśmiechał się szeroko, ale wymuszenie, uśmiech nie docierał do oczu. Pogroził palcem.
– Pani Dahlen, nie wolno nie dowierzać! Pozostaniemy na ziemi jako jedyni. Na cóż nam wtedy pieniądze?
– No tak, ale myślałam… Pan ma samochód, pastorze. Moglibyśmy, być może, pojechać razem do nowego domu Vinnie… Tam ukryty jest papier, dzięki któremu można zapobiec, by moje… nasze pieniądze wpadły w ręce Vinnie.
Pastor przyglądał jej się z uwagą, rozważając wszystkie aspekty tej sprawy i zastanawiając się, co właściwie Kamma chciała mu powiedzieć. Poklepał ją po ręku – klap-klap-klap – i wstał.
– Proszę zachować całkowity spokój, droga pani Dahlen! Na pewno jakoś sobie z tym poradzimy.
Kamma odetchnęła z ulgą. W jej podświadomości tkwiło przeczucie, że znacznie łatwiej podbiłaby serce pastora Pruncka, gdyby posiadała znaczną fortunę, którą ofiarowałaby w celu unicestwienia.
Tego dnia ciepłe, ufne, obiecujące spojrzenia Pruncka prawie nieprzerwanie spoczywały na Vinnie. Kamma nie odkryła tego, odniosła tylko wrażenie, że wieczorem w świątyni, jak wierni nazywali pieczarę, dziwnie ciągnęło chłodem.
Tego samego wieczoru Kamma zawołała z łazienki:
– Vinnie! Bądź tak dobra i wyprowadź dzisiaj Blancheflora na spacer!
Jak we wszystkie inne wieczory Vinnie zawołała pudelka noszącego dostojne imię Blancheflor.
Nie wierząc, że wśród styczniowego mroku Śmierć krąży po ulicach Halden, Vinnie wyszła z domu, zanurzając się w koszmar. Dla niej straszliwy czas się rozpoczął.
Numer 3: Agnes
Agnes w pogoni za rozbrykanym terierem biegła tak prędko, jak tylko mogły ją ponieść krótkie nogi, czyniąc przy tym bezowocne próby, by wydobyć z siebie coś na kształt gwizdu. Na ulicach Halden było ciemno i ślisko. Agnes ku swej rozpaczy spostrzegła, że pies zniknął na nabrzeżu.
Cóż za wstyd! Cóż za straszny wstyd! Przez całe swe pięćdziesięciosześcioletnie życie Agnes obawiała się, „co powiedzą ludzie”. A teraz biegła, ośmieszając się przed wszystkimi młodymi ludźmi wałęsającymi się ulicą Wielką i chichoczącymi na widok niedużej wystraszonej kobietki o piskliwym głosie, nie potrafiącej zmusić psa do posłuszeństwa.
– Doffen! Doffen! Wracaj natychmiast! Doffen! Słyszysz, co mówię?
Pies należał do jej siostry, Agnes podjęła się wyprowadzenia go na spacer, ponieważ siostra, Olava, nie najlepiej się czuła. No i Agnes przydarzyło się nieszczęście. Na moment wypuściła smycz z dłoni i po chwili straciła psa z oczu.
Zadyszana Agnes minęła targ rybny i ujrzała Doffena znikającego za rogiem jednego z magazynów na nabrzeżu. A w jej stronę nadchodził młody policjant. Co za wstyd! Na pewno nie zauważył psa. Może sądził, że ona zmierza na nabrzeże w całkiem innej sprawie? Okolice portu słynęły jako ulubione miejsce szczególnego rodzaju kobiet. Ach, on przecież nie może tak o niej myśleć!
Tak idiotyczny pomysł nigdy nie przyszedłby do głowy młodemu policjantowi Rikardowi Brinkowi. Ledwie zauważył niewysoką damę w średnim wieku, ubraną w brązowy płaszcz i płomiennie czerwony kapelusz, która zasapana pędziła przed siebie. Jak często bywało, myśli jego krążyły wokół domu, Lipowej Alei, i wokół Nataniela, niezwykłego synka Abla i Christy. Podobnego dziecka nigdy nie spotkał. Chłopczyk miał zaledwie cztery lata, ale obdarzony był zdolnościami tak niezwykłymi, że wszystkich wprawiał w osłupienie.
Agnes przyspieszyła kroku, by policjant zrozumiał, że nie ma do czynienia z „taką” kobietą. Jej drobne, chude nóżki poruszały się jak pałeczki bębenka, a potem… Akurat przy kwartale, gdzie kończył się targ rybny, zaniedbano posypywania piaskiem ulic i prawa stopa Agnes, na której spoczywał właśnie cały ciężar jej ciała, poślizgnęła się na gładkiej powierzchni lodu. Kobieta zaczęła wymachiwać rękami…
Przewrócę się, lecę, ach, co za wstyd, jakie to okropne, co oni sobie pomyślą?
Czuła, jak jej nogi coraz bardziej niebezpiecznie oddalają się od siebie, ale głowę zaprzątała jej jedynie myśl o wstydzie. Nie zdążyła nawet się przerazić, że może się uderzyć.
Runęła jak długa, aż zabrakło jej tchu w piersiach. Padając uderzyła mocno kością ogonową o krawężnik i z bólu gwiazdy stanęły jej przed oczami.
Ach, nie wytrzymam tego, nie wytrzymam, przeleciało jej przez głowę, i tym razem miała na myśli zarówno upokorzenie, jak i ból.
W następnej chwili poczuła, że para silnych dłoni ujmuje ją pod ramiona i podnosi. Tuż przy uchu rozległ się życzliwy głos, który zapytał z niepokojem:
– Czy wszystko w porządku? Bardzo się pani uderzyła?
Agnes z całych sił starała się mocno stanąć na nogach. Wokół niej błyskawicznie zgromadzili się ludzie – nie wiadomo, ciekawscy czy też gotowi pospieszyć z pomocą. Słyszała, jak dziewczęta po drugiej stronie ulicy wołają do siebie: „Widziałyście, jak paniusia złapała zająca?” A potem rozległy się chichoty.
Łagodny głos dalej sączył się prosto do jej ucha:
– Proszę się nimi nie przejmować! Czy mocno się pani uderzyła?
– W… w biodro – szeptem odpowiedziała Agnes. Uznała, że to zabrzmi lepiej.
Młody policjant, bo to on właśnie pospieszył z pomocą, otrzepał śnieg i piasek z płaszcza Agnes i podał kapelusz, który spadł jej z głowy.
– Och, on jest taki wstrętny – mruknęła zawstydzona. – Nie podoba ma się ten kolor, ale widzi pan, dostałam go, więc… – umilkła zmieszana.
– Czy mam sprowadzić dla pani samochód?
– Och, nie, dziękuję, nie trzeba. Poradzę sobie – odparła Agnes, wyrzucając z siebie słowa z prędkością, której nie poznawała. – Serdecznie dziękuję za pomoc, teraz już sama dam sobie radę.
– Na pewno? – dopytywał się zatroskany.
– Ależ tak, z całą pewnością! Dziękuję za życzliwość! (Och, pozwólcie mi wreszcie uciec od oczu wszystkich zebranych!)
Roześmiała się nerwowo i ruszyła dalej przed siebie ku nabrzeżom portowym, pojękując cicho. Kość ogonowa bolała ją upiornie, odrobinę też kręciło jej się w głowie.
Gdzieś z przodu dobiegło ją wołanie jakiejś kobiety:
– Blancheflor!
Ta kobieta naprawdę umiała gwizdać na swojego psa, nie tak jak Agnes, która była w stanie wydobyć z siebie jedynie niezdarny, bezdźwięczny świst.
Rikard Brink obserwował ją z niepokojem. Przypuszczał, że mała dama w śmiesznym czerwonym kapelusiku mieszka na którejś z wysp. Ponieważ jednak wyglądało na to, że poradzi sobie sama, zainteresował się samochodem wolno sunącym ulicą w pogoni za dziewczętami.
Rikard postanowił zostać policjantem, ponieważ żywił podziw dla tego zawodu, oczywiście kiedy wykonywano go we właściwy sposób. Z początku był to dziecinny podziw dla wspaniałego munduru, godności i władzy, ale jego zainteresowanie tą profesją nigdy nie wygasło. W wykonywaniu takiej pracy widział sens, a także możliwość przeżycia czegoś interesującego.
Krótko mówiąc: zawód policjanta ze wszech miar mu odpowiadał.
Aikard Brink z Ludzi Lodu był postawnym mężczyzną. Miał już dwadzieścia cztery lata. Jego niewinnie błękitne oczy zdumiewały wszystkich, którzy spodziewali się, że przy tak ogromnym ciele musi mieć surową, nieprzyjemną twarz. Pierś miał szeroką niczym bizon i o głowę przewyższał większość ludzi. Uchylając rąbka tajemnicy należy wspomnieć, że w sekrecie ćwiczył mięśnie i bardzo się wstydził, a zarazem odczuwał niezmierną dumę, gdy ktoś prosił go, by zademonstrował bicepsy. A były one w istocie imponujące.
Szczególnego powodzenia u kobiet Rikard nie miał, zbyt wiele w nim tkwiło z dobrotliwego, potulnego misia. Dziewczęta traktowały go raczej jak przyjaciela i chętnie zwierzały mu się ze swych sercowych kłopotów. Nie wyglądał wcale najgorzej, może trochę… zbyt okazale, zbyt potężnie. W twarzy o mocnych rysach dominowały gęste, ciemne brwi, usta miał pełne, skore do uśmiechu, szerokie kości policzkowe. Rikard bardzo pragnął wyglądać jak najlepiej – któż z nas by tego nie chciał – i znaleźć wreszcie przyjaciółkę, bo koledzy ciągle rozmawiali o narzeczonych i żonach. Gdy jednak chodziło o wygląd, brakowało mu pewności siebie, a wiadomo, że kiedy jej całkiem brak, znika także sporo wdzięku. Rikard uważał, że jest człowiekiem śmiertelnie nudnym i od tej myśli nikt nie potrafił go odwieść.