Wilki zmusiły ich do zejścia na parter. Kilka błyskawic rozświetliło okolicę, z piętra posypały się iskry, a monotonny głos nabrał siły grzmotu. Zorientowali się teraz, że słowa, które dobiegały z góry, były im nieznane, mowa niepodobna do niczego, co kiedykolwiek słyszeli tu na ziemi.
– To nie jest Mar – szepnął Andre pobielałymi wargami. – Słyszałem jego zaklęcia, brzmiały zupełnie inaczej.
Płacz Nataniela ustał. Nie wiedzieli, czy należy to przyjąć za dobry, czy zły znak.
Umilkły także zaklęcia, ustały wściekłe błyskawice. Na górze zapadła niczym nie zmącona cisza.
Spojrzeli po sobie. Czy już im wolno?
Drzwi do pokoju chłopca ostrożnie się otworzyły.
– Mamo! – rozległ się przestraszony głosik.
Popędzili na górę.
W drzwiach, z ręką jeszcze na klamce, stał Nataniel. Po wilkach nie zostało ani śladu, tak samo zresztą jak po tym czy po tych, którzy byli w pokoju chłopca.
Christa porwała malca w ramiona.
– Natanielu, co tu się wydarzyło? – wykrzyknął Vetle.
– Czy to był Imre? – dopytywał się Andre.
Nataniel popatrzył na nich zdezorientowany.
– Dlaczego byłem w swoim pokoju? – spytał po dziecięcemu zdumiony. – Przecież bawiłem się nową ciężarówką w salonie. I nagle jestem na górze!
Na jego buzi widniały ślady łez, najwyraźniej jednak niczego nie pamiętał.
Oczywiście weszli do sypialni chłopca i Rikard z profesjonalizmem policjanta starannie ją przeszukał. Nigdzie jednak nie było widać najdrobniejszego śladu po jakichś obcych istotach, pokój wyglądał dokładnie tak samo jak zwykle. Ten sam zabawny wzorek na tapecie, porozrzucane po podłodze zabawki, na łóżku kołdra w drobną kratkę.
Nigdy nie otrzymali wyjaśnienia, co się właściwie wydarzyło, bo Nataniel niczego nie pamiętał, a oni też nie chcieli dręczyć dziecka pytaniami. Lepiej dla chłopca, by zapomniał o tej wizycie.
Wszyscy jednak mieli pewność, że do Nataniela przybyły czarne anioły. Pochodził wszak z ich rodu, a poza tym wyznaczono go do niezwykłego zadania: podjęcia walki przeciw Tengelowi Złemu.
Ale na to jeszcze za wcześnie! Nataniel był przecież tylko małym dzieckiem!
W ciągu dni, które potem nastąpiły, Rikard wiele nad tym rozmyślał. Kiedy siedział w swoim pokoju, wydarzenia owego wieczoru stale wracały mu w pamięci.
Wkrótce jednak jego myśli miało zaprzątnąć co innego.
Numer 4, 5, 6 i 7: Willy, Herben, Gun i Wenche
Miało to miejsce kilka godzin wcześniej tego samego wieczora, kiedy Vinnie i Agnes wybrały się na spacer z psami.
Pustą drugą na obrzeżach Halden wędrował mężczyzna. Nazywał się Willy Matteus, miał trzydzieści siedem lat. Jego niebieskie oczy ostro kontrastowały z osmaganą wiatrem, opaloną twarzą. Nosił ubranie w dobrym gatunku, choć nieco już zniszczone i bardzo wymięte, i zdecydowanie zbyt cienkie jak na obecne surowe chłody. Było jednak coś w jego postawie i zachowaniu, co ratowało go od przypisania do rzeszy uchylających się od uczciwej pracy włóczęgów.
Ciszę na opustoszałej drodze zakłóciło nagle hałaśliwe towarzystwo, opuszczające jedną z willi. Podochoceni goście żegnali się z gospodarzami. Mężczyzna, wyraźnie dotknięty oznakami nieuchronnej otyłości, gwałtownie potrząsał dłonią gospodarza.
– Dzięki za przewspaniały obiad! Było naprawdę wprost bajecznie przyjemnie!
– O, to żadna sztuka w twoim towarzystwie, Herbercie – głośno zaśmiał się gospodarz. – Czy to nie fantastycznie mieć takiego wesołego człowieka za męża? – zwrócił się do żony Herberta. – Co za dowcip! Wprost tryska humorem. Założę się, że żaden dzień nie upływa ci z nim nudno.
Żona Herberta w odpowiedzi tylko blado się uśmiechnęła.
Ależ on ma nudną żonę, pomyślał gospodarz. Nie potrafi się nawet śmiać z tych jego szalonych dowcipów.
Herbert z przesadną galanterią ucałował dłoń rozchichotanej gospodyni.
– Żegnam, łaskawa pani! Obiad był wyśmienity! A wino! Oh, la, la!
Zamaszystym gestem podkreślił swoje słowa. Jego żona sprawiała wrażenie zaniepokojonej.
– Herbercie, czy naprawdę uważasz, że możesz prowadzić po tylu kieliszkach? Czy nie będzie lepiej, jeżeli…
– Głupstwa! – zarżał Herbert. – Nigdy nie byłem w tak świetnej formie.
Dziewięcioletnia dziewczynka, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, przerwała mu zniecierpliwiona:
– Tatusiu, kiedy wreszcie pojedziemy? Musimy zdążyć na bajkę dla dzieci w radiu!
– Nic się nie bój, moja kochana – odparł Herbert. – Tatuś chce się tylko pożegnać.
– Przecież już długo się żegnasz – powiedziała dziewczynka z przyganą.
Wszyscy odwrócili głowy w stronę drogi, kiedy nadszedł nią Willy Matteus.
– Przepraszam – powiedział. – Czy mogą mi państwo powiedzieć, jak dojść do dworca?
Herbert natychmiast wykorzystał okazję, jaką było pojawienie się nowego widza.
– Do dworca? Do tego wielkiego, paskudnego domiszcza, koło którego pędzą wszystkie „tut-tut”? Oczywiście…
W długich wywodach przeplatanych niemądrymi dowcipami objaśnił drogę. Gospodarze zataczali się ze śmiechu, ale na twarzy żony Herberta malował się wyraz udręki.
– Dziękuję – powiedział uprzejmie Matteus. – Nie wiedzą państwo przypadkiem, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Sarpsborg?
– Właśnie odjechał – stwierdziła gospodyni. – A następny będzie dopiero za cztery godziny.
– To się dopiero nazywa, że coś komuś przeleciało koło nosa – zarechotał Herbert.
Willy Matteus przygryzł wargę.
– Szkoda, bo bardzo mi się spieszy. No cóż…
Herbert, po tylu kieliszkach życzliwie nastawiony do całego świata, wyciągnął rękę.
– Może się pan zabrać z nami. Jedziemy w tę samą stronę.
Matteus, nieco zaskoczony propozycją, podziękował i po kolejnej długiej porcji pożegnań samochód ruszył wreszcie drogą na północ.
Herbert, w doskonałym nastroju, wyśpiewywał i opowiadał wątpliwej jakości dowcipy, zaśmiewając się przy tym do łez. Jego żona Gun i obcy pasażer siedzieli w milczeniu, uśmiechając się wymuszenie tylko w chwilach, gdy wydawało im się to konieczne.
– Siedź spokojnie tam z tyłu, Wenche – Herbert zwrócił uwagę córce. – Jak będziesz tak kopała w siedzenie, nic nie dostaniemy za samochód.
– Macie państwo zamiar go sprzedać? – spytał grzecznie Willy Matteus.
– Nie, na razie jeszcze nie, ale prędzej czy później przyjdzie wymienić go na nowszy typ.
Matteus zastanowił się przez chwilę nad takim rozumowaniem. To znaczy, że człowiek nigdy nie jest prawdziwym właścicielem swojego samochodu. Jeśli w pamięci stale należy mieć jego wartość sprzedażną, to faktycznie jeździ się przez krótką chwilę za darmo samochodem przyszłego właściciela.
Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na Norwegię, o której marzył przez tak wiele lat. Zbliżali się do Sarpsborg, ale nie było to już to samo miasto, którego obraz nosił w pamięci. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, okolica pełna była brzydkich, czworokątnych piętrowych domów w funkcjonalnym stylu, z małymi stereotypowymi ogródkami.
Jako dziecko biegał tu po polach i bawił się w zagajniku, teraz gruntownie wyciętym. Stały tu też rozpadające się szopy i zaniedbane gospodarstwo. Przypomniał sobie, jak myślał, że należałoby to uzdrowić. Ale z takim rezultatem…?
– A tak w ogóle – zagadnął Herbert – to zapomnieliśmy się sobie przedstawić. Jestem Herbert Sommer.
Po tych słowach nastąpiła sztuczna pauza i Willy zorientował się, że powinien rozpoznać to nazwisko. Nic mu ono jednak nie mówiło.
Herbert podjął: