Выбрать главу

Po pięciu minutach podjął decyzję. Wyjął listę i rozpoczął dzwonienie.

– Dzień dobry, mówi pastor Prunck. Pan w swej łasce pozwolił mi dostąpić kolejnego objawienia. Już dziś w nocy musimy zebrać się w miejscu naszego schronienia, by tam oczekiwać Dnia Sądu. Pierwsze straszliwe znaki ukażą się już dzisiaj i nasza gromadka wybrańców musi się przed nimi uchronić, to my wszak mamy zbudować na ziemi nowe Królestwo Dziesięciu Tysiącleci.

Uznał, że wyrażenie „Tysiącletnie Królestwo” brzmi wspaniale, postanowił je więc wykorzystać, nie kradnąc przy tym wprost nazwy od innej sekty. Dlaczego więc nie pomnożyć przez dziesięć? W ten sposób brzmi to jeszcze bardziej imponująco.

– Dlatego zbierzemy wszystkie rzeczy, które wcześniej przygotowaliśmy, i zajmiemy świątynię. W tajemnicy, rzecz jasna, nikt z niewiernych nie dostąpi zbawienia.

W ostatnie, ciche godziny wieczoru przerażeni, ale i podnieceni członkowie sekty przemykali się do groty, dźwigając tobołki z pościelą i rzeczami osobistymi, bez których nie mogli się obyć.

Pastor Prunck stał w bramie i liczył swe owieczki, witał wybrańców sławami otuchy i poklepywaniem po ramieniu, mrucząc od czasu do czasu dobrotliwe słowa błogosławieństwa. Kalkulował, ile zdoła zarobić na tym czy owym.

– O, nie, droga Karen Margrethe, psy nie pójdą do nieba.

Kamma natychmiast się zatrzymała.

– Nie mogę skazać Blancheflora na straszliwą śmierć w samotności. Wobec tego Lavinia pozostanie na zewnątrz z naszym pieszczoszkiem.

Prunckowi przed oczami stanęła fortuna Vinnie, odlatująca jak na skrzydłach ptasich.

– A więc dobrze, weź zwierzę – łaskawie zezwolił z wyraźnym niesmakiem. – Nie pozwól tylko, by zakłóciło duchowy spokój w naszej świątyni.

– Na pewno będzie cicho. Nawet go pan nie zauważy. A zresztą nie idziemy chyba jeszcze do nieba? Czyż właśnie nie dlatego, by uniknąć śmierci, szukamy schronienia w świętej grocie?

– Oczywiście, oczywiście – nerwowo zaśmiał się Prunck. Odwrócił się od natarczywej damy i zadał pytanie następnej rodzinie: – A gdzie macie Karla Johana?

– Niedługo przyjdzie – odparł ojciec rodziny. – Musiał wyjść, ale już powinien wrócić. Zostawiliśmy mu wiadomość.

Pastor okazał niezadowolenie.

– Za kwadrans zamykamy bramy.

Z ciemności wyłoniła się kolejna zdyszana kobieta, obładowana pakunkami. Prunck już miał na końcu języka komentarz, że przecież na drugą stronę i tak nic ze sobą nie zabiorą, ale milczał, nauczony natrętnymi pytaniami Kammy. Nie może przecież straszyć ich, że już niedługo wylecą w powietrze. Bo przecież nie było to wcale prawdą.

Prunck niespokojnie rozejrzał się dokoła.

– A gdzie kochana Bjorg?

Matka dziewczyny odpowiedziała:

– Bjorg przyjdzie, niech pan się nie obawia. Miał tylko zamknąć szopę na łodzie, żeby nikt jej nie plądrował, kiedy my będziemy tu w środku.

Odetchnął z ulgą, ale pouczył surowo:

– Ach, moja droga, zapominasz, dlaczego tu jesteśmy! Nikt z tamtych ludzi nie przeżyje, gdy spadnie na nich karząca ręka Pana.

Do środka spieszyła starsza kobieta, usta pastora natychmiast rozciągnęły się w najbardziej uwodzicielskim uśmiechu, który zgasł, gdy tylko niewiasta weszła do pieczary.

Wreszcie pojawiła się Bjorg. Prunck na jej widok poczuł, jak życiodajne soki znów zaczynają krążyć w jego ciele. Dłoń odruchowo sięgnęła, by pogładzić miękkie włosy dziewczyny. Zaraz potem przybył także młody łapserdak Karl Johan.

Zardzewiałe żelazne drzwi zamknięto i starannie zabarykadowano. Teraz zagłada świata może nastąpić, kiedy tylko zechce.

I tak zakończył się ów zły dzień.

Zwyczajny, niewinny z pozoru dzień, po którym nastała pora śmiertelnej grozy. Poranek, kiedy tchnienie Śmierci owionęło miasto. Gdy w ochrypłym, przeraźliwym wyciu fabrycznych syren kryła się złowróżbna zapowiedź.

Dla wielu ludzi dzień ten oznaczał początek koszmaru. Dla dwóch większych grup i dla dziewięciorga ludzi w szczególności: Dla Karen Margrethe Dahlen i bratanicy jej męża Vinnie Dahlen. Dla Willy'ego Matteusa, dla Herberta, Gun i Wenche Sammerów. Dla Ingrid Karlsen i szofera Kallego. I dla drobnej, nieporadnej Agnes.

A dla jednego z owych dziewięciorga linia życia dobiegła kresu.

ROZDZIAŁ III

Doktor Clemens Post wyłączył radio, które nadawało właśnie poranne nabożeństwa. Czy przypadkiem nie dzwonił telefon? Tak, rozległ się kolejny niecierpliwy sygnał. Z niechęcią podniósł słuchawkę, nie lubił takich wczesnych wezwań przed przystąpieniem do zwykłych obowiązków. Zawsze wtedy pacjenci czekali zbyt długo, zbierało się ich coraz więcej i musiał pracować aż do późnego popołudnia. Na stare lata doktor coraz częściej narzekał.

Tym razem telefonował kapitan portu.

– Dziś w nocy jakaś łódka wypłynęła na fiord, buja się teraz wśród lodów między wyspami Sanoya i Brattoya. Z tego, co możemy dojrzeć przez lornetkę, maże to być robota dla ciebie…

Niecałe pół godziny później doktor Post, Rikard Brink i jeden z asystentów kapitana płynęli motorówką, torując sobie drogę między kawałkami kry. Pacjenci Posta zostali poinformowani o tym, że muszą zaczekać lub przyjść kiedy indziej. Jednakże skoro już ktoś przed wizytą u doktora wykąpał się i założył nowy „zestaw do lekarza”, łososiową bieliznę i błyszczący różowy gorset, niechętnie poddawał się takiej procedurze powtórnie. Wolał raczej poczekać, choćby trwać to miało nawet do samego wieczora. Doktor Post dobrze o tym wiedział, znał swoich pacjentów. Westchnął zrezygnowany.

Siedzenie w otwartej łodzi przy pięciu stopniach mrozu, kiedy drobniutkie bryłki lodu kłują w twarz tysiącami igieł, nie należy do przyjemności. Rikard skulił się, plecami odwracając do wiatru, i mocniej naciągnął na głowę kaptur anoraka. Człowiek z kapitanatu portu, spokojny i trzeźwo myślący starszy mężczyzna o twarzy jak wyrzeźbionej z drzewa, siedział na dziobie i wykrzywiał usta pod naporem wiatru. Siekący śnieg wdzierał się mu za kołnierz i smagał odsłonięte nadgarstki, ale to najwidoczniej nie wyprowadzało go z równowagi. Stanowczymi ruchami sterował motorówką, która mężnie przedzierała się przez lód, odrzucając kawałki kry na obie strony. Od dziobu dobiegał nieustannie trzask i huk. Twarz sternika zaczęła przybierać czerwonosiny odcień, u nosa wisiała mu kapka.

– Czy to zimno nigdy nie ustąpi? – zawołał Rikard.

Tamten pochylił się i przekrzywił głowę.

– Co takiego?

Rikard, zmuszony do powtórzenia zbędnego frazesu, poczuł się jak idiota.

Tym razem przedstawiciel kapitanatu zrozumiał go i wyprostował się, uśmiechając się pobłażliwie.

Za ich plecami Halden zmniejszyło się do rozmiarów miasta lalek. Górował nad nim znajomy profil twierdzy Fredriksten, zwieńczony białą drewnianą wieżą. Na tle historycznych murów sprawiała wrażenie, jakby wybudowano ją w niewłaściwym miejscu.

Asystent odłożył ster i podniósł się z miejsca. Zmniejszył gaz, trzaski i dudnienie stały się teraz wolniejsze. Rikard Brink z Ludzi Lodu odwrócił się i przechylił przez reling. Między dwoma ogromnymi kawałkami kry dryfowała czarna płaskodenna łódź wiosłowa. Skręcili nieco i dziób motorówki odepchnął kawały lodu od siebie.

– Najwyraźniej mieliście rację – odezwał się zgnębiony doktor.

W łodzi znajdował się mężczyzna. Leżał na brzuchu, jakby przerzucony przez ławeczkę, w zaciśniętej dłoni nadal trzymał wiosło. Pokrywała go warstewka śniegu.

– Biedaczysko! Kto to może być? No cóż, weźmiemy łódź na hol.

Bez słowa, nie wchodząc do łodzi, umocowali linę do jej dziobu. W tej chwili nie mieli sobie nic do powiedzenia.

Powrotna podróż przebiegała w milczeniu. Żaden z nich się nie odwrócił, wszyscy jednak mieli świadomość, że parę metrów za nimi płynie łódź, wioząca martwego mężczyznę.