Выбрать главу

– Dlaczego pan ma płacić? Jak pan zapłaci, pan dostanie to, za co pan zapłacił. Pan płaci, pan bierze „Playboya". Czemu ma pan za jakiegoś łazęgę płacić? – Nieprzychylnie, bardzo nieprzychylnie (i to przez kogo? rzecz jasna, przez smagłą cycatkę!) – moja oferta została przyjęta.

– Wie pani, to jest trochę bardziej skomplikowana sytuacja. Znam tego człowieka, on mnie nie pamięta i nie poznaje, bo zauważyła pani, z głową trochę nie tego. Ale ja kiedyś z nim w piłkę grałem, mieszkał w kamienicy obok, żal mi człowieka, żal mi sąsiada… Niech pani będzie spokojna… On, jak mu się poprawi, na pewno mi odda. Zawsze oddaje – powiedziałem bez przekonania, widząc wszakże jej pełen politowania wzrok, nagle zmieniłem tonację z łagodnie perswazyjnej na stanowczo oznajmującą i dodałem:

– A poza tym, proszę pani, ja mam pieniędzy jak lodu. Rozumie pani? Jak lodu!

Niestety, ani forma, ani treść mego wyznania nie sprawiły na zmysłowej kioskarce należytego wrażenia. Prawdę powiedziawszy, nie sprawiły na niej żadnego wrażenia.

– Czyli co? Płaci pan i pan nie bierze, tak? – powiedziała z wrogą, bo rzekomą cierpliwością.

– Owszem, proszę pani, nie biorę „Playboya", płacę natomiast za tamten zabrany przez mojego dawnego sąsiada egzemplarz. Oprócz tego jednak – moja wyrozumiałość też już dobiegła końca i teraz umyślnie wolno i dobitnie cedziłem słowo za słowem – oprócz tego jednak jeszcze coś, proszę pani, biorę. Biorę cztery batony Cadbury, biorę „Życie Warszawy", biorę i płacę. „Playboya" natomiast nie biorę także z tego powodu, że nie dalej jak trzy dni temu tutaj u pań kupiłem ten właśnie najnowszy lipcowy już, tak, lipcowy numer. Nie pamięta mnie pani? Przecież ja tu jestem prawie codziennie, a „Playboya" kupuję regularnie…

Milczała. Milczały jej koleżanki. W milczeniu podały mi gazetę i batony i w milczeniu przyjęły ode mnie pieniądze. Nie dziwiło mnie to – w Polsce wszelkie, najdrobniejsze nawet akcje charytatywne budzą – w najlepszym razie – kontrowersje. Spoglądały na mnie jak na typowego palanta dobroczyńcę, gdyby jednak znały prawdziwe powody mojego gestu, spoglądałyby na mnie jak na krwawego czuba. Przecież ja nie byłem żadnym szlachetnym obrońcą bezdomnych, nie miałem żadnego wyrozumienia dla nędzarzy, których desperacja zmusza do kradzieży, nie byłem żadnym darczyńcą ofiarującym skromny datek. Ja, potomek zamożnego rodu Wojewodów, zawsze żywiłem pogardę dla wszelkiej dobroczynności. Ja, ma się rozumieć, tego fałszywego ruskiego kochanka, za którego teraz rzekomo wspaniałomyślnie płaciłem, nie tylko nigdy na oczy nie widziałem i ani mi się śniło mu współczuć, bronić go czy osłaniać, ja gnoja głęboko nienawidziłem i życzyłem mu jak najgorzej. Ja za niego wcale nie płaciłem. Ja sam sobie wymierzałem grzywnę. Ja – za to, że tak haniebnie dałem się byle wszarzowi z Dworca Centralnego nabrać, że uwierzyłem w prawdziwość jego, trzeba zresztą przyznać, nieźle symulowanego, wschodniego akcentu, że w całości kupiłem sprzedawaną przez niego historię – sam siebie karałem karą pieniężną w wysokości 8 złotych i 95 groszy. Nie bawiłem się już w żadne samemu sobie dawane upomnienia czy ekskomuniki! Sam siebie – owszem – z dosłowną prostotą po kieszeni grzmociłem! Obsuwa, kompletna obsuwa!

Wyjeżdżałem na powierzchnię ziemi schodami chybotliwymi jak kra na Styksie, wracałem do domu, wściekłość i nienawiść ustępowały z serca mego. A może jednak…? A może jednak tak? – zaczynałem wbrew oczywistym przesłankom przywoływać pierwotną wersję wydarzeń. Może jednak fakt, że ten rzekomy Wowa opowiadał o swojej rzekomej dziewczynie, której zdjęcia rzekomo ukazały się w „Playboyu", i czynił to tylko po to, żeby odwrócić uwagę i ukraść „Playboya" – może te aferzaste okoliczności nie wykluczają, że był on mimo wszystko prawdziwym Wową i dziewczyna, i cała historia też były prawdziwe?

W sumie nie mam zielonego pojęcia, dlaczego okłamałem brunecicę z pawilonu Relay. Dlaczego powiedziałem, że „Playboya" kupuję regularnie i nie dalej jak trzy dni temu kupiłem, tutaj u pań, najnowszy lipcowy numer? Chciałem, by ukłuło ją żądło zazdrości? Wolę rywalizacji z gołymi modelkami pragnąłem w niej wzbudzić? Bardzo możliwe. Nigdy nie kupowałem „Playboya". Wiele, pewnie znacznie więcej, niż mi się wydaje, cech mam po moim starym, ale kultu kolorowych pism z rozebranymi dupami nie wziąłem po nim z całą pewnością. Stary tak, stary kupował, stary gromadził, dla starego pojawienie się na początku lat dziewięćdziesiątych polskiej wersji „Playboya" było doniosłym wydarzeniem historycznym. Przed tym przełomem miał tylko trzy przemycone z Zachodu numery. Przechowywał je niczym relikwie i, gdy przyszła wolność, nadawały się jeszcze do jakiego takiego użytku. -

Oto kamień węgielny moich zbiorów! Oto znak łączności pomiędzy dawnymi a nowymi czasy! – wykrzykiwał podczas rytualnych domowych imprez i wstawał zza stołu i unosił – niczym hostię lub transparent – trzy święte zeszyty.

Mniej więcej dwa tygodnie po przygodzie z Wową pojechałem do Granatowych Gór i wydobyłem z perfekcyjnie ułożonej sterty poprzedni, czerwcowy numer sławnego miesięcznika i pobieżnie go przekartkowałem. Pobieżnie, bo też nie było o czym mówić. No gdzie! Gdzie te planetarne arcylaski, a gdzie kloszard z Dworca Centralnego! Pod koniec kartkowania trafiłem jednak na coś zaskakującego, pewien materiał w numerze głęboko mnie zastanowił, przerwałem kartkowanie, zaparzyłem sobie filiżankę mocnej herbaty i raz jeszcze, tym razem powoli i metodycznie analizowałem fotografię po fotografii.

Tiffany Taylor na okładce odpadała zdecydowanie. Nawet zakładając, że Wowa w poprzednim wcieleniu był nie wiem kim, że należał do samej wierchuszki ruskiej elity, że grał w szachy jak Kasparow, że tańczył jak Barysznikow, że skakał jak Bubka, ani on, ani żaden z wymienionych nie był w stanie zajść tak wysoko, żeby dymać kogoś takiego jak Tiffany Taylor. To było jasne i wykluczone.

Tiffany Taylor nie tylko nie mogła pojawić się w jakiejś fizycznie wymiernej bliskości Wowy, ona w zasadzie w ogóle nie mogła występować w przyrodzie, w każdym razie w świecie typowo zbudowanych śmiertelników nie było dla niej miejsca. Jeśli nie wierzycie, znajdźcie w domowych archiwach ten właśnie numer „Playboya" z Tiffany na okładce i pomyślcie, co by się z wami stało, gdyby ta dziewczyna znalazła się w zasięgu waszych zmysłów… Ja wiem, co by się z wami stało: skonalibyście apoplektycznie. A Wowa? A spowity żółtawym obłokiem dworcowego smrodu Wowa? Wowa w obecności Tiffany po prostu wyleciałby w powietrze. Napięcie estetyczne, nie tylko zresztą estetyczne, także antropologiczne, wszelkie zresztą możliwe napięcia pomiędzy nią a nim były tak niewyobrażalne, że niechybnie doszłoby do wybuchu, a wybuch byłby taki, że wyniósłby go, kto wie, może nawet na jakieś sputnikowe orbity.

Następna goła panienka nosiła imię Caprice, jej małe zdjęcie było przedrukiem z poprzedniego numeru i ilustrowało seksopoddańczy list czytelnika. „Smukłe ciało Caprice i jej wyraziste oczy są naprawdę zniewalające – pisał czytelnik, a raczej nie tyle pisał, co dawał bezpośrednią, choć poetyczną transmisję ze swego branzlu i faktycznie: także Wowa mógł w najlepszym razie – jeśli idzie o jego związek z fotografią jasnowłosej Caprice – zrobić to samo. Narzeczoną jego nie była ona z całą pewnością

Dalej szły pod względem negliżu bardzo dyskretne podobizny modelek reklamujących kosmetyki albo telefony komórkowe, nie brałem ich pod uwagę. Jeśli tu w ogóle o coś szło, to szło, to musiało iść o widoki niepowściągliwe. Tak jak na kolejnym zestawie fotografii prezentujących cztery gołe laski na łonie natury. Każda z nich kolejno i odpowiednio występowała bez majtek bądź bez biustonosza, były bardzo smaczne i bardzo niezłe – nieporównanie wprawdzie banalniejsze od Tiffany – ale i tak całkowicie poza zasięgiem Wowy.