Domeną moją zawsze była, jest i będzie subtelność, a co za tym idzie – dokładność. W samym powiedzeniu wkroczyłem na drogę przestępstwa też jest, nie tyle nieprawda, co zbyt wielkie uproszczenie. Nie ma tu zresztą co wdawać się w terminologiczne młócenie meritum – facet (bo to facet był) rozwścieczył mnie do tego stopnia, że postanowiłem mu wymierzyć wyjątkowo srogą grzywnę.
Nie trzeba być na czwartym roku prawa, by wiedzieć, że okradanie kogoś, kto zasługuje na to, by go okraść, jest taką samą kradzieżą jak inne. Z punktu widzenia prawa to jest tak czy tak naruszenie jednego z paragrafów rozdziału XXXV kodeksu karnego. Paragrafy paragrafami – jak mawiają starzy prokuratorzy – a gołym okiem widać, że idzie o co innego.
Owszem – przynajmniej teoretycznie (teoretycznie, ponieważ w gruncie rzeczy jeszcze w stu procentach nie wiem, co będę robił, jak dorosnę) jestem prawnikiem in spe, ale to w zasadzie nie ma w dzienniku moich pinobrań [2] specjalnego znaczenia. Nie mam zamiaru opisywać wzmożonych prawniczą edukacją złodziejskich rozterek. Nie adresuję tej historii ani do prawników, ani do złodziei. W każdym razie nie adresuję jej wyłącznie ani do jednych, ani do drugich. Gdyby pisarz jakiś pisał książkę o – dajmy na to – innych pisarzach i dbał, by była ona w pełni czytelna tylko dla innych pisarzy – poniósłby, zdaje mi się, pisarską porażkę. Moja zawodowa fachowość nie ma tu nic do rzeczy albo, prościej mówiąc: jest ona od razu postawiona na głowie.
Poza wszystkim: kiedy mówię, że Dziewiątemu PINowi wymierzyłem grzywnę, jest w tym określeniu zwyczajny brak precyzji. Ja mu wymierzyłem grzywnę, ale grzywnę w zawieszeniu czy też dokładniej: grzywnę zwrotną. To prawda, wyjmując pieniądze z jego konta (egzekwując grzywnę), nie wiedziałem, że całą kwotę co do grosza odeślę. To wyniknęło z rozwoju sytuacji oraz – niech będzie – z rozwoju moich wyrzutów sumienia. Czyli: nie kradłem – wymierzałem grzywnę. Czyli: nie wymierzałem grzywny w znaczeniu klasycznym – wymierzałem grzywnę zwrotną. Czyli nie złamałem paragrafu 5 artykułu 278: kradzież energii lub karty uprawniającej do podjęcia pieniędzy z bankomatu. Ja nie ukradłem karty bankomatowej! Ja znalazłem kartę, którą ten gamoń zostawił w bankomacie, a że przy okazji znałem jego PIN, to nie jest – przepraszam bardzo – sprawa polskiego kodeksu karnego, to jest sprawa mojego daru bożego.
Jakbym miał – dajmy na to – taki dar, że prześwietlałbym wzrokiem damskie przyodziewki, to czy za samo to można by mnie ukarać z paragrafu nieobyczajności? Oczywiście, że nie. Dopiero jakbym z daru mojego wyciągał nieobyczajne konsekwencje, jakbym widząc przez przyodziewki, typował najciekawsze figury i jakbym następnie figury te molestował, to za molestowanie – owszem – można by mnie skarżyć, ale przecież dalej nie za to, że widzę przez damskie przyodziewki! W dodatku molestowanie moje – aby choć pod kodeks wykroczeń podpadało – musiałoby być karczemnym napastowaniem, wulgarnym, zawierającym element groźby lub zniewagi, nagabywaniem! A jakby ta, którą dzięki indywidualnym umiejętnościom widziałem gołą i wobec której – zwabiony jej tylko dla mnie widzialną golizną – podjąłem pewne działania, sama mnie dodatkowo do tych działań prowokowała i zachęcała – to co? Nie byłoby może okoliczności łagodzących? Byłyby! Tak samo jak w omawianym przypadku.
Summa summarum – gdyby chciało mi się silić na ostateczne sentencje: za pomocą przypadkiem znalezionej karty oraz posługując się moim nadprzyrodzonym słuchem dokonałem zaboru mienia, wyjmując z cudzego konta kwotę wysokości 3350 złotych. Był to wszakże krótkotrwały zabór mienia, pieniądze w całości oddałem, szkodę naprawiłem. Podpadając zatem wpierw pod paragraf 5 artykułu 278, podpadam ostatecznie pod paragraf l artykułu 295 i sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. Tyle w tej sprawie mówi lub mogłoby powiedzieć – prawo. Czyli – prawo w tej sprawie mogłoby mi skoczyć. Dekalog tak samo.
Oczywiście: żadnego olewania przykazań Bożych, żadnego olewania Pana Boga. Dalej mam słynne poczucie, że Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka. Może nawet z czasem poczucie to trochę się wzmogło, siła boskiego spojrzenia wzrosła. Być może mój nerw słuchowy nagle i dziwacznie uwrażliwił się sam z siebie, ale wyobrażenie, że musnął go palec opatrzności, bardzo tu pasuje.
Słyszę. Słyszę więcej od innych. Słyszę wystukiwane w bankomatach cyfry i to jest nie do podważenia. Słyszę jedynkę, słyszę ją bardzo wyraźnie, bo jest jak grana na fagocie uwertura, słyszę odrobinę wyższą od jedynki dwójkę, słyszę podobną w tonie do dwójki, ale o ułamek setnej sekundy krótszą trójkę. Czwórka, moim zdaniem, jest tak różna od pozostałych, że chyba każdy powinien usłyszeć różnicę, niemożliwe, żebyście tego nie słyszeli: jeśli w jakimkolwiek bankomacie naciśnięcie kolejno jedynkę, dwójkę i trójkę, to wyraźnie usłyszycie instrumenty drewniane, a od czwórki – oczywiście mówię w pewnym uproszczeniu – zaczynają się instrumenty blaszane, przez to wychwytywanie różnic jest w gruncie rzeczy dziecinnie łatwe – blachy czwórki, piątki i szóstki różnią się i tonem, i czasem. Siódemka ma wprawdzie prawie nie do odróżnienia ten sam ton co piątka, ale jest przeraźliwie długa. Ósemka i dziewiątka są tak diametralnie różnymi od pozostałych brzmieniami – odpowiednio gitarowe i skrzypcowe – że musi je słyszeć nawet zupełny głuszec, zero – oczywiście perkusja. Słyszę wszystkie te cyfry wyraźnie i wyraźnie słyszę układane z nich melodie PINów. Tyle. Jakich tu potrzeba więcej znaków? Jakich dowodów?
– Jakich pan, panie radco, potrzebuje więcej znaków? Jakich dowodów? – ksiądz Kubala pochylał się nad pokrytym niebieską ceratą stpłem w naszej ogromnej jak katedra kuchni i punkt po punkcie obalał ateizm dziadka, Jana Nepomucena. Dziadek oprócz tego, że był przez całe życie podejrzanie gorliwym ateuszem, przez dobrych kilkanaście lat pełnił w pewnej niezmiernie ważnej instytucji, może nawet w samym ministerstwie, funkcję doradcy do spraw przemysłu wydobywczego. W istocie prowadził pod tym wyszukanym szyldem ciemne interesy węglowe – w każdym razie z tamtego wcielenia zostało mu nieśmiertelne: panie radco.
– Niech mi ksiądz wierzy: wierzyłbym – wyraz śmiertelnej powagi zdobił oblicze pana radcy – wierzyłbym, gdyby nie to, że wiara jest jednym wielkim upokorzeniem, jedną wielką żebraniną.
– Jakim upokorzeniem? Jaką żebraniną? O czym pan, łaskawy panie radco, za przeproszeniem, rzęzi?
– A cóż innego robi ludzkość od wieków, jak nie żebrze o znak? O datek łaski? Cóż innego robi ludzkość poza wznoszeniem daremnych próśb do Pana Naszego Najświętszego Chyba Bardzo Powściągliwego Amen? Panie Boże, daj znak – skamlą od wieków wierni, daj znak, każ przemówić posągowi, zapal światło na obłoku, napisz coś ognistym palcem na tablicy nieba, daj znak, przemów, stuknij w szybę, przesuń przedmiot. Daj znak, błagają od wieków jednostki i narody, niezliczone rzesze modlą się o ten znak w kościołach, poeci piszą błagalne strofy, Panie, daj znak, słychać od wieków – a ten ani dudu.
– Po pierwsze: Pan Bóg nie jest telegrafistą albo zawiadowcą, co wysyła czytelne sygnały albo komunikaty. Po drugie: akurat teraz? Akurat w Polsce narzekać na niedobór znaków Bożych? Przecież akurat teraz, akurat tu jest
ich tyle, że z najwyższym trudem przychodzi odganianie pełnej pychy myśli, że jednak tak, że jednak my Polacy, jesteśmy narodem wybranym. Jakich więcej znaków i dowodów trzeba? Czym był wybór Polaka na Stolicę Piotrową, jak nie znakiem, cudem i dowodem? Czym była pierwsza pielgrzymka Ojca Świętego do Ojczyzny? Czym były wypowiedziane wtedy słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!". Jakich więcej dowodów, jakich więcej znaków tu potrzeba? Duch zstąpił, odnowił oblicze ziemi, tej ziemi, naszej ziemi, Polska odzyskała niepodległość, wyzwoliliśmy się z moskiewskiego jarzma…
[2]