Myślę, że w gruncie rzeczy na to czekałem. Chyba od razu chciałem się sprawdzić w ekstremalnej sytuacji.
Jaka by to była sytuacja? W sumie prosta: ja stoję przy bankomacie i pucuję jego konto, on stoi za mną i choć bardzo jest nerwowy, choć może nawet o coś zagaduje, to nie wie i pewnie mu w ogóle do głowy nie przychodzi, że ja pucuję jego konto. Przez ramię mi przecież nie zagląda, nie może się zbliżyć, musi stać w kurtuazyjnej odległości. Czyli co? Czyli wszystko byłoby w moich rękach. Istniałaby jedynie kwestia mojej odporności, czy wytrzymam, czy się nie zdradzę, czy nie wykonam jakichś zbytecznych, pozornie asekuracyjnych, w istocie samodemaskujących ruchów. Czy nie zacznę jakoś absurdalnie zasłaniać jego karty, żeby jej – nie wiem po czym, chyba po liniach papilarnych – nie poznał albo żeby nie poznał po banknotach, że z jego konta są brane, albo coś równie głupiego i równie nerwowo wyczerpującego żeby się nie zdarzyło. Tak. Przypuszczam, że czekałem na niego. Ale on się nie pojawiał. Nie podchodził, by z obojętnością i stoickim spokojem sprawdzić, czy czegoś tu czasem nie zostawił, ani nie przybiegał zdyszany z paniką i histerią w – umyślnie i mściwie powtarzałem ten szczegół – wypranym do cna z zuchwalstwa spojrzeniu. On dalej był w jednym z tych – niech już dla uproszczenia będzie – najdroższych sklepów świata na placu Wieży. Siedział tam i nie wyłaził.
Przecież… Wpierw śmieszna, a w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszna myśl przychodziła mi do głowy.
Przecież… Przecież niemożliwe… Przecież niemożliwe, żeby ktoś taki był na liście 100 najbogatszych Polaków… Nie, to po prostu było śmieszne. Choć – jak mówię – w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszne. Bo być może od biedy potrafiłbym się pogodzić z faktem, że jakimś cudem jest on na tej liście… Ale jak się pogodzić z minuty na minutę rosnącym prawdopodobieństwem, że w dodatku ostatnio awansował do pierwszej dwudziestki?
ROZDZIAŁ IV – Hotel Europejski
Rok temu, a może rok temu z okładem, przesłyszałem się krwawo i boleśnie – tykanie omegi wziąłem za tykanie tissota. Mój biedny, urodzony w stalinowskich czasach ojciec przyjechał do Warszawy i jak zwykle miał zamiar przez kilka dni balangować w towarzystwie płatnych, najchętniej ukraińskich dziwek.
– Słuchaj, przyjechałem nocnym pociągiem, stanąłem w Hotelu Europejskim, mam na mieście masę niecierpiących zwłoki interesów, wieczorem idę do teatru, ale teraz chciałbym się z tobą zobaczyć – usłyszałem w słuchawce stałą powitalną frazę i ni stąd, ni zowąd nabrałem pewności, że tym razem oprócz gotówki dostanę też w rytualnym upominku srebrnego tissota z prostokątnym cyferblatem. Mój biedny, trawiony wiecznymi wyrzutami sumienia stary zjawiał się w Warszawie mniej więcej co dwa miesiące i zawsze przed pogrążeniem się w rozpuście wtykał mi obfitą kasę i kosztowne prezenty.
Jechałem taryfą do Europejskiego i bardzo wyraźnie widziałem, a może już – jeszcze o tym nie wiedząc – bardzo wyraźnie „słyszałem" sepiową powierzchnię prostokątnego cyferblatu z rzymskimi cyframi, „słyszałem" kolor i kształt granatowej kasetki, „słyszałem" czarnosrebrny znak firmowy i napis: Tissot Swiss Watches sińce 1853.
Wszystko się zgadzało. Stary siedział przy stoliku, pachniał potężną dawką fahrenheita (za komunistycznej Polski pachniał old spice'em), rozglądał się z kabotyńsko wystudiowaną ciekawością i wręczał mi kolejne zwitki, można nawet powiedzieć: kolejne zwoje banknotów. Na marmurowym blacie, obok kawy espresso i kieliszka koniaku leżało starannie złożone, tak by strona plugawych ofert była jak najpieczołowiciej zakryta, „Życie Warszawy".
– To wpłać na konto – mówił pośpiesznie – za to spraw sobie telefon komórkowy, musimy z matką mieć z tobą jakiś kontakt w razie czego. Tu masz na najem mieszkania do końca roku, tu na bieżące wydatki… To, jak obiecałem, dokładam do komputera… A to… – płynność ruchów uległa nagłemu zamąceniu i stary jął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Słowo daję, chyba zgubiłem w pociągu… Albo zapomniałem w domu… Albo po prostu zostawiłem w numerze… W każdym razie to nie jest żaden żart… Chodzi o pewien przedmiot… o pewien dość wyjątkowy przedmiot…
Co do tego nie było cienia wątpliwości, stary zawsze wręczał, a nawet nie tyle wręczał, co z namaszczeniem celebrował wręczanie dość wyjątkowych przedmiotów. Nawet jak było to coś na pozór zwyczajnego, dodawał jakiś kontekst, wymyślał jakąś historię, sugerował wyjątkowość. Człowiek obracał w palcach najzwyklejszy w świecie długopis Parkera, a pod wpływem niesłychanych zapewnień i magicznych zaklęć starego zaczynał wierzyć, że jest to jedyny w świecie długopis Parkera. On sam (mój stary, nie parker) posiadał, rzecz jasna, wyłącznie wyjątkowe przedmioty, rzadkie książki, specjalną garderobę. Miał na przykład słabość do dżinsów marki Levis – upodobanie raczej mało elitarne – toteż, aby zażegnać nieznośną grozę powszechności, podkreślał na każdym kroku, że akurat te levisy, które on nosi, to jest specjalna seria o wyjątkowym kroju. Tak było ze wszystkim. Pod złaknionym wyjątkowości spojrzeniem starego – świat stawał się wyjątkowy. Jego świat stawał się wyjątkowy, a raczej nie tyle stawał się, co permanentnie był wyjątkowy. Jakkolwiek to brzmi, można powiedzieć, że stary nie znosił innych stanów oprócz stanów wyjątkowych.
Kiedy oglądał na przykład mecz w telewizji – nawet jeśli był to mecz, który wszyscy oglądali – był to w istocie inny i bardziej wyjątkowy mecz niż ten, który wszyscy oglądali. Stary miał tę strategię, że wynajdował – zwłaszcza wśród sławnych brazylijskich, hiszpańskich lub włoskich graczy zawodnika stosunkowo mało znanego, najlepiej debiutanta o nikomu nieznanym nazwisku i zaczynał to nieznane nazwisko z niesłychaną perfekcją i wielką poufałością wymawiać, twierdził, że tego właśnie gracza obserwuje od dawna, że się nim interesuje, że jego zdaniem chłopak ma pewne wyjątkowe predyspozycje do ciekawych zagrań. Jakby przyszło wam kiedykolwiek oglądać mecz w towarzystwie mojego starego, możecie być pewni: mielibyście mecz z głowy. Zamiast kibicować, cały czas usiłowalibyście rozkodować na czym polegają wyjątkowe predyspozycje do ciekawych zagrań jakiegoś tajemniczego i nikomu nieznanego zawodnika wynalezionego przez mojego starego. Stary wzdychałby fachowo, a wy nie bylibyście w stanie nadążyć za fachowością jego westchnień. Tak jest: maniakalny elitaryzm mojego starego sprawiał, że w jego obecności zawsze i wszelkiego rodzaju „mecze" były z głowy.
Podobną manią – że pozwolę sobie na dwuzdaniową, a przy tym zapowiadającą jeden z przyszłych rozdziałów dygresję – dotknięta była Marlenia Jasiczek – ważna, choć w sumie epizodyczna postać tej historii. Jej mania wyższości miała wszakże typowo kobiecą aranżację i w pewnym sensie była usprawiedliwiona faktycznie wyjątkową urodą. Jeśli coś nie tyle usprawiedliwiało, co niekiedy neutralizowało wyższościowe aspiracje mojego starego, było to roztargnienie. Teraz na przykład usiłował mi ofiarować pewien dość wyjątkowy zegarek, ale nie mógł go znaleźć.
– Nie ma wprawdzie takiej sytuacji – speszony mamrotał pod nosem – nie ma wprawdzie takiej sytuacji, której nie dałoby się w żart obrócić, ale tym razem… tym razem daję słowo – z coraz większym popłochem rewidował samego siebie – tym razem bez żartów, nie jest mi do śmiechu.
– Może sprawdź w torbie – powiedziałem leniwie, ale pewnie, a on przerwał daremną szamotaninę, w pełnym ulgi olśnieniu pochylił się nad chlebakiem z wykwintnego brezentu i z teatralnym nabożeństwem wydobył misterne zawiniątko.