Matka zaczęła się w panice rozglądać, czy aby olbrzym zrozpaczony klęską poniesioną w starciu z klasykiem nie pomyka samotnie ku wyjściu, ale nie, stał pod ścianą, z ożywieniem coś komuś tłumaczył, w garści – jak wszyscy – trzymał kieliszek wódki. Gdy zbliżyła się doń na odległość umożliwiającą wygłoszenie duchowego poparcia, w gruncie rzeczy bez zdziwienia skonstatowała, że sama, pod tajemniczym względem trzymania w palcach nie wiadomo skąd wziętego kieliszka, nie różni się od innych. Wypiła duszkiem, był to chyba jeden z nielicznych,
a może jedyny w życiu kieliszek wódki, jaki moja matka wypiła duszkiem, zakręciło się jej w głowie i chyba zaczął plątać język, ale nie z tego powodu, w każdym razie nie tylko z tego powodu nie doszło do wygłoszenia przez nią pod adresem bezkompromisowego olbrzyma żadnych wyrazów duchowego poparcia. Po pierwsze: bezkompromisowy olbrzym nie był w najmniejszym stopniu osamotniony – otaczał go spory tłum klasycznie długowłosych, klasycznie wychudzonych i klasycznie zapuszczonych pod względem higieny osobistej młodych kontestatorów literackich. Po drugie: nie było w nim nawet śladu poniesionej klęski, przeciwnie – tryumfował, przyjmował gratulacje i obficie ze swymi zachwyconymi kumplami rozpamiętywał szczegóły swego, jak to, sycąc się frazą, ujmował: brawurowego dojebania staremu grafomanowi. W sumie matka miała dość niesłychanie licznych tego wieczoru zwrotów akcji i zamierzała odejść bez słowa. Ale niestety, niestety, niestety – powtarzała w swej opowieści to niestety bez końca, w miarę upływu czasu z coraz mniejszą melancholią, z coraz natomiast większą irytacją. – Zamierzałam odejść bez słowa, ale niestety, niestety, niestety, zatrzymał mnie jeden z akolitów olbrzyma. To prawda, był najlepiej z nich wszystkich uczesany, najmniej wychudzony i najbardziej zadbany, chyba pachniał nawet jakąś nędzną wodą kolońską, ale nie były to przecież powody, żeby zostawać – musiałam być pijana.
– Po pierwsze – odpowiadał ojciec – ja nie używałem wtedy żadnej nędznej wody kolońskiej, ponieważ nigdy w życiu nie używałem żadnej nędznej wody kolońskiej. Wtedy się używało old spice'a, używało się zresztą, jak się używało, kto używał, to używał, ja używałem. Old spice to nie było wtedy byle co, a w naszych, Agnieszko, kręgach, w kręgach przymierających głodem ludzi sztuki, to całkiem nie było byle co. Doskonale o tym wiesz. Po drugie, po trzecie, po czwarte, po piąte i po setne cała reszta
twojej historii, Agnieszko, to jest radio Erewan! Radio Erewan w postaci czystej! Nie tu, ale tam, nie my, ale oni, nie wtedy, ale kiedy indziej. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że autor, którego nazywasz najwybitniejszym żyjącym polskim poetą, nigdy, ani wtedy, ani przedtem, ani potem nie był najwybitniejszym żyjącym polskim poetą. Najwybitniejszy żyjący polski poeta i wtedy, i przedtem, i długo jeszcze potem był na emigracji, i choćby tylko z tego powodu w połowie lat siedemdziesiątych nie mógł mieć żadnego wieczoru autorskiego w Krakowie. I jako żywo nie miał on takiego wieczoru! Wieczór poety, o którym pisałaś pracę roczną i którego mylnie określasz jako najwybitniejszego żyjącego polskiego poetę, owszem odbył się w sali związku literatów, owszem pewien mój nieszczęśliwy przyjaciel zabrał na nim głos, owszem ja na tym wieczorze byłem, owszem być może i ty na tym wieczorze byłaś, ale przecież myśmy się tam nie poznali! Na Boga! Agnieszko! Przecież myśmy się, Agnieszko, poznali na przedstawieniu „Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego! Przypadkiem usiedliśmy obok siebie, przedtem, jak to wszyscy w Krakowie, trochę znaliśmy się z widzenia, ale wtedy na „Dziadach" pierwszy raz zaczęliśmy ze sobą gadać! Pamiętam to dobrze, bo doskonale pamiętam, jak byłaś ubrana! Wiesz, że ja do takich szczegółów, powiedzmy – kostiumowych, mam pamięć nieomylną i fotograficzną! I fotograficznie, i nieomylnie pamiętam, że miałaś na sobie czerwoną bluzkę typu boucle i żółtą kremplinową mini!
– Przecież ja czerwoną bluzkę i żółtą mini miałam właśnie na wieczorze autorskim – proszę bardzo, nie chce mi się całe życie spierać z tobą o to samo: jednego z największych żyjących polskich poetów – odpowiadała matka. – Pamiętam dobrze, bo umyślnie założyłam najbardziej awangardowe szmaty, jakie miałam. Brałam bowiem pod uwagę, że podejdę do poety, którego wyobrażałam
sobie jako wysokiego i wychudzonego bruneta o chmurnym spojrzeniu, i prosząc o dedykację na tomiku wierszy, wyznam mu, że piszę o nim pracę roczną. Tak sobie wyobrażałam, a tu takie, okazało się, fiasko. Siedziałam potem jak na rozżarzony ch*vęglach, bo wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią z powodu prawie sylwestrowego zestawu ciuchów. Pamiętam bardzo dobrze.
– Owszem, owszem – ojciec pochylał głowę ze świadomością, że pochyla głowę – owszem, owszem bardzo dobrze pamiętasz, Agnieszko, owszem, bardzo się wtedy w teatrze wszyscy na ciebie gapili. Własną dumę z tego powodu ja z kolei też doskonale pamiętam. I pamiętam doskonale, jak się zachowywałaś i co mówiłaś. Bo przedstawienie – hę, hę, hę – pamiętam, nie będę ukrywał, słabiej. A nawet powiem z całą otwartością: ja wtedy z twojego powodu, Agnieszko, z powodu twoich włosów do ramion, z powodu twoich piersi okrytych czerwoną bluzką typu boucle, z powodu twoich ud lewo osłoniętych żółtą mini miałem przedstawienie z głowy. Ale i to było dobre, bo ja dzięki temu, dzięki tobie, Agnieszko, byłem potem jeszcze niejeden raz na „Dziadach" i w pewnym sensie tobie zawdzięczam wielka rolę, jaką ten spektakl odegrał w moim duchowym życiu. Ale wtedy, pierwszy raz, ty byłaś spektaklem, ty byłaś sceną i ty byłaś dramatem. Ty wtedy, Agnieszko, cały czas zachowywałaś posępną powściągliwość, ponuro, a nawet wrogo przypatrywałaś się aktorom, a specjalnie aktorkom…