– Nic, absolutnie nic nie trzyma się tu kupy. Ale w końcu trudno. Jak zwał, tak zwał. Człowiek może mieć na imię nawet Jezus Chrystus – byle był ochrzczony.
Im głębsza tajemnica, tym bardziej zaskakujące powinno być jej wyjaśnienie. Imię Luizjany Poświat było ukoronowaniem fascynacji, jaką jej jebnięty tatuś żywił dla Luizjany – stanu w USA. Esmeralda Dorsz istniała naprawdę. Olivier Twist Gruchała, jak się połapał, że jego ksywa nie tylko nie jest obraźliwa, ale ma klasyczny fason – twardo podtrzymywał swój dickensowski rodowód. Nicoll Bażanowskiej wcale nie pamiętam – ale przecież i w jej wypadku musiały być jakieś, mniej lub bardziej odjechane powody.
Wszystkie imiona świata mają jakieś mniej lub bardziej odjechane powody. Po kimś, na cześć kogoś, po ojcu, po dziadku, dla szpanu. Bo po łacinie Margerytka znaczy perła. Bo babka była praczką, a Klara to patronka praczek. Bo św. Klaudiusz broni przed krostami, a w naszej rodzinie wszyscy mieli krosty. Bo chcieliśmy, żeby, jak dorośnie, była stewardesą, a św. Bona strzeże stewardes. Bo 13 maja było Serwacego. Bo Greta Garbo tak się nazywała. Bo bohater tej książki śnił mi się po nocach. Na pamiątkę pierwszej miłości. Na pamiątkę Marszałka. Na pamiątkę piłkarza, co strzelił bramkę na Wembley. Bo u nas wszyscy mieli imiona na A. Zawsze są jakieś mniej lub bardziej odjechane powody.
W moim przypadku nie było żadnych. W każdym razie z tego, co ustaliłem, wynikało jasno: nikt z naszych przodków nie miał na imię Patryk. Matka przed poznaniem ojca nie była zaręczona z żadnym tragicznie zmarłym na suchoty, przez co zasługującym na wiekuistą pamięć bladolicym i piszącym wiersze Patrykiem. Stary nie wymyślił tego imienia po to, by oddać cześć jakiejś swojej byłej gładkoskórej i grającej na pianinie Patrycji. Myśl, by podchodzić do mojego imienia od strony św. patronatu na pewno przez głowy moich starych nie przeszła. Oboje są katolikami od siedmiu boleści. Moim zdaniem do dziś nie wiedzą, że św. Patryk odgania gniewy, szały i furie.
Owszem, szmuglowane z Zachodu „Playboye" odegrały pewną rolę w życiu mojego starego, ale nie odegrały roli aż takiej. W tamtych sezonach do aktów w „Playboyu" nie pozowała żadna ciemnoskóra Patty from Trinidad, żadna cycata Patrice de Marseille, żadna białowłosa Patti aus Munich. Z całą pewnością nie pozowała, wiem, sprawdziłem w rocznikach. Sprawdziłem bardzo solidnie, wręcz z desperacką skrupulatnością, myśl, że odziedziczyłem imię po gołej modelce z lat siedemdziesiątych, dziwnie mnie podniecała – niestety, nie. Inne ewentualności także – niestety, nie. Mój nieszczęśliwy stary uwielbiał rozmaitych wielkich aktorów i piłkarzy, żaden jednak wystarczająco wielki – jak na potrzeby starego – aktor ani piłkarz nie miał tak na imię. Dość wówczas, nawet wśród naszych kibiców, znany irlandzki bramkarz Pat Jennigs, owszem, był sławny, ale nie aż tak.
Patryk Swayze? Owszem Patryk Swayze mógł wchodzić w grę, mógł nawet śmiało wchodzić w grę, ponieważ przemawiały za nim pewne specjalne okoliczności. Patryk Swayze na pozór wchodził w grę wręcz idealnie z tego mianowicie powodu, że urodził się – tu was ekstra zaskoczę – dokładnie tego samego dnia i roku co mój stary: 18 sierpnia 1952. Zbieżność ta jednak stała się źródłem uciążliwych dla otoczenia ekscytacji ojca dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w telewizji szedł serial „Północ Południe" – a może nawet jeszcze później – kiedy w kinach wyświetlali „Dirty Dancing". W każdym razie na oddawanie czci temu gwiazdorowi za pomocą mojego imienia było stanowczo za późno, od kilkunastu lat miałem już imię; było to wprawdzie imię Patryk, ale nie było ono wzięte po Patryku Swayze. W roku 1976 o Patryku Swayze, przynajmniej w Polsce, nie słyszał nawet pies z kulawą nogą.
Należy też dodać, że najprawdopodobniej w roku 1976 nie tylko moim starym, ale nikomu, dosłownie nikomu, nawet największym i najbardziej detalicznym wizjonerom, co przewidywali wybór polskiego Papieża, upadek muru berlińskiego, rozpad komunizmu, ewakuację wojsk radzieckich, najazd armii ukraińskich kurew, nastanie gospodarki wolnorynkowej i powstanie w całym kraju sieci hipermarketów Carrefour, Auchan i Billa – nawet im nie przychodziło do głowy, że za mniej więcej ćwierć wieku dzień moich imienin, dzień irlandzkiego świętego, St. Patrick's Day, będzie w niepodległej Polsce obchodzony jako ważne święto. Może nie jako bardzo huczne i bardzo ważne święto (jeszcze by tego brakowało), ale że w ogóle będzie obchodzony. Ni stąd, ni zowąd, ale tak. Facet, który podobno grubo ponad tysiąc pięćset lat temu uwolnił Irlandię od plagi węży, nagle stał się w Polsce ważny. Oczywiście nie upadłem na głowę i nie twierdzę, że z powodu przegnania przez wczesnośredniowiecznego świętego wczesnośredniowiecznych węży z wczesnośredniowiecznej Irlandii w dzisiejszej Polsce powstały liczne irish puby oferujące w St. Patrick's Day real Irish beer po promocyjnych cenach – tak nie twierdzę w żadnym wypadku, ale w końcu z jakiegoś powodu te irish puby w Polsce powstały! I z jakiegoś powodu Polish people chętnie 17 marca w St. Patrick's Day pije real irish beer po promocyjnych cenach! Pewnie, że w Polsce każdy powód jest dobry, żeby się napić, zwłaszcza po promocyjnych cenach, ale też wszystkiego „polskim piciem" nie da się objaśnić. W końcu jak urbi et orbi wiadomo, Polacy pili zawsze i wszędzie i ani irish puby, ani św. Patryk nie był i nie jest im do picia potrzebny. Mnie osobiście ani on, ani jego ojczyzna poetycko zwana przez polskich sprawozdawców sportowych „Zieloną Wyspą" też nie jest do niczego potrzebna. W ogóle: jedyny „irlandzki ślad", jaki od biedy w dziedzinie mojej prywatności da się uchwycić, to hektolitry irlandzkiej whisky wypijane przez dziadka Jana Nepomucena, a i to nie bardzo – dziadek z równym zapałem pompował szkocką, amerykańską, a zwłaszcza gorzką – tak jest – żołądkową.
Czyli co? Jakie wyjaśnienie pozostaje i na co wychodzi? Pozostaje wyjaśnienie, które zawsze pozostaje, gdy sprawy świata przybierają niewytłumaczalny obrót, pozostaje mianowicie moda. „W końcu moda podobnie jak głupota też jest darem Bożym – tyle że mniejszym” [1]. Wychodzi na to, że w niepodległej i wyzwolonej z moskiewskiego jarzma Polsce, prócz – ma się rozumieć – licznych innych mód, nastała też moda na irlandzkiego świętego, który zanim został świętym, zanim usłyszał głos i zanim wysłuchał głosu, prowadził – jak wspominają kroniki – bezmyślne i próżniacze życie.
Mam nadzieję, że mój kujońskoksiężowski sposób mówienia nie jest za bardzo męczący. Jak mogę, umniejszam, ale całkiem nie umniejszę. Zawsze miałem takie narowy. Już w najgłębszym dzieciństwie Patrykowi zdarzały się perły w rodzaju: tabliczki mnożenia zaznałem w śladowych ilościach albo na samą myśl o wątróbce ohyda wstrząsa całym moim jestestwem, albo żegnajcie moi drodzy, pokój temu domowi, albo dziękuję, dziadek miewa się dobrze, na powrót wyprostowały się ścieżki jego.
Jako ledwo wyuczony mowy i, co ważne, w ogóle niesepleniący trzylatek potrafiłem podobno literalnie powtórzyć prawie całe kazanie księdza Kubali. Po powrocie z mszy stawiano mnie na kuchennym stole, ja zaś, nabożnie unosząc wzrok ku powale, zaczynałem: Bracia i siostry.
Przypuszczalnie pełne żenady były to widowiska, ja stary malutki, dziecko orator, kapłan małolat, musiałem być całkiem jak pokazujące się czasem w telewizji i zrobione na gwiazdy małe dziewczynki, które w estradowych kreacjach, wydekoltowanych sukniach, ostrych makijażach i sylwestrowych fryzurach wyglądają jak pensjonariuszki ekskluzywnego burdelu dla zamożnych pedofilów. Domownicy tej perwersji nie czuli, a w każdym razie niczego nie dawali po sobie poznać, nikt nie okazywał nawet cienia niesmaku, przeciwnie – zachwytom nie było końca.