Выбрать главу

Ojciec wątek niechętnego odbioru przedstawienia przez matkę opowiadał i odgrywał długo i rozlewnie, przybierał jej wrogie miny, odtwarzał jej wzgardliwe grymasy, trwało to w nieskończoność, aż podobno w końcu matka znienacka nachyliła się ku niemu i jej rozdygotany szept jął płynąć wprost do jego zdrętwiałego z osłupienia i żądzy ucha:

– Marzyłam, że będę aktorką, chciałam być aktorką. Pięknie mówię wiersze, uwielbiam literaturę i mam świetny głos! Tak, mam świetny głos, dobrą dykcję i, jak mówią, niezłe warunki! Chciałam być aktorką, bardzo chciałam! Ale odkąd zrozumiałam, że aby zostać aktorką, trzeba się rozbierać – moje marzenia runęły! – na moment zamilkła, wyprostowała się, może przez minutę spoglądała na scenę, na której akurat diabeł walczył z aniołem, po chwili zaś z powrotem nachyliła się w stronę skonsternowanego, ale i zachwyconego starego i dodała: – Już na egzaminie wstępnym trzeba się rozbierać!

– Nie – odpowiedział stary przytomnie – na egzaminie nie trzeba się rozbierać, ale – spojrzał na zegarek – za jakieś cztery godziny trzeba będzie się rozebrać. – Nigdy! – matka ugryzła go w ucho – nigdy! Ja jestem nierozbieralna. Ja nigdy nie rozbiorę się do naga. Po prostu nigdy! Rozumiesz? Nigdy nie zobaczysz mnie nagiej! A na egzaminach wstępnych do szkoły teatralnej kandydatki muszą się rozbierać do naga i potem są macane przez komisję!

– Nie – odparł ojciec – ani nie muszą się rozbierać do naga, ani nie są macane przez komisję. Wiem, bo sam zdawałem. Żadna z moich koleżanek nie musiała się rozbierać do naga i nie była macana przez komisję.

– Zdawałeś do szkoły teatralnej? – zdumienie matki nie miało granic. – Zdawałeś do szkoły teatralnej? Jeżeli to prawda, jesteś starą świnią. Jesteś starą świnią i nigdy nie będziesz moim mężem.

– Będę – powiedział głucho ojciec. – Już nim jestem.

– Jak ten człowiek zmyśla! – zdumienie matki graniczyło z podziwem. – Jak ten człowiek zmyśla! – powtarzała z wrogą fascynacją. – Przecież to wszystko są czyste wymysły. Na „Dziady" poszłam, kiedyśmy się już dobrze znali, kiedy zaraziłam się, a raczej udawałam, że się zaraziłam, twoją pasją teatralną, kiedy należałam już do waszego towarzystwa, kiedy dałam się, kiedy na własne nieszczęście dałam się namówić na zabawę w ten wasz cały teatr wędrowny, a nawet kiedy już – Boże, co za śmiech! – byłam największą gwiazdą trupy. Przecież ja wcześniej w ogóle nie chodziłam doieatru! A już sama w teatrze nie byłam nigdy w życiu! Może faktycznie na „Dziadach" też miałam na sobie żółtą spódnicę i czerwoną bluzkę, ale chyba nie… Przecież ja żółtą spódnicę i czerwoną bluzkę przywiozłam sobie z wakacji w Londynie…

– Co ty, Agnieszko, opowiadasz? Przecież premiera „Dziadów" była w 73… I myśmy się spotkali na jednym z pierwszych przedstawień po premierze… A w Londynie byłaś w 75, pamiętam dobrze, bo przecież dzwoniłem do ciebie, żeby ci powiedzieć, że Swinarski zginął w katastrofie. Jesteśmy w końcu jeszcze w takim wieku, że powinniśmy lata przynajmniej, bo już o miesiące mniejsza, ale lata powinniśmy pamiętać. Wszystko ci się pokręciło…

– No właśnie – odpowiadała matka – wszystko się zgadza, w Londynie byłam w 74 i jesienią tego roku poznaliśmy się na wieczorze literackim…

Pozornie każde z nich twardo obstawało przy swojej wersji wydarzeń, ale przecież gołym okiem widać było, że nie to jest dla nich najważniejsze. Nie mogli się zgodzić, którego to było dnia i którego wieczoru, ale zgodnie milczeli co do poranka dnia następnego. A o poranku dnia następnego – słyszę to wyraźnie – ciepła mgła podnosiła się nad Krakowem, parowały dachy miasta, dzwoniły stawiane pod drzwiami butelki mleka. W Alejach Trzech Wieszczów skrzypiały koła, stukotały kopyta, z otwartego okna płynęła włoska aria Christopha Willibalda Glucka. W stronę mostu Dębnickiego jechały zaprzężone w konie wozy wędrownych artystów; w pierwszym siedział na koźle i zawadiacko powoził krótko ostrzyżony olbrzym w dżinsowej kurtce, w drugim kamiennym snem spali długo

włosi aktorzy, w ostatnim na stercie rekwizytów, na kupionym na bazarze płaszczu Konrada, na ukradzionej z pracowni biologicznej czaszce Yoricka, na własnoręcznie wyszywanej w poziomkowy wzór chustce Desdemony, na przeciwsłonecznych okularach Hamma, na uczynionych z pudełek do butów cegłach muru granicznego, na znalezionym na poboczu dzbanku Aliny, na samym wierzchu sterty ulepionych z masy papierowej głów rewolucjonistów, czerwonych szturmówek i leninowskich kaszkietów leżała żółta kremplinowa mini i czerwona bluzka typu boucle.

Dzień ich ślubu (cywilnego) nie miał dla obojga wielkiego znaczenia. Dzień rozstania przepadł w trakcie trwającego chyba całe dziesięciolecia rozwodu. Od kiedy pamiętam, moi starzy właśnie się rozwodzili, i nie jestem pewien, czy kiedy się wreszcie rozwiedli, w ogóle zauważyli, że są już po rozwodzie. Stary w każdym razie zauważył to najprędzej jakiś rok po fakcie. Zauważywszy – natychmiast zaczął spazmatycznie za matką tęsknić, a nawet trzeba powiedzieć ostrzej: popadł w fazę chorobliwej tęsknoty – jest to osobna historia.

Dzień moich urodzin – o to akurat nie mam do niego najmniejszych pretensji – był czasem jego zapaści alkoholowej.

Może od razu powiem: mój stary owszem popijał, popijał często i nadmiernie, ale z racji niezwykle słabej głowy nie był w stanie ani zaznać, ani tym bardziej zmierzyć się z poważną problematyką uzależnieniową. Po kieliszku koniaku był już na tęgim rauszu, po kilku piwach był studziennie pijany, po butelce wódki chorował dwa tygodnie. Słaba głowa plasowała go też w zaraniu na familijnych peryferiach. Wszyscy Wojewodowie chlali tęgo, a już dziadek Jan Nepomucen – szkoda gadać. Stary skurczybyk – jak już wspomniałem – wypijał regularnie butelkę irlandzkiej, szkockiej,, amerykańskiej albo najchętniej „gorzkiej żołądkowej whisky" dziennie, ale ponieważ – właśnie – czynił to regularnie oraz, jak ustalił z doktorem Swobodziczką, kontrolowanie, nie miał się za alkoholika – i co gorsza – istotnie nim nie był.

– Mogę pić, ile wlezie – dziadek Jan Nepomucen spoglądał zwycięsko na babkę Joannę, której w desperacji wyrwała się nieopatrzna uwaga o wiecznym chlaniu na umór – mogę pić ile wlezie, bo nie mam w sobie domagającego się natychmiastowej ulgi duchowej mikroba. Nie mam też żadnego z sześciu objawów osiowych. Nie mam. Doktor, największy znawca picia w Europie Środkowej, mi powiedział: nie masz. Ja nie mam. Ja mogę. Ty – dziadek przenosił zwycięskie spojrzenie na ledwo trzymającego się na nogach po jakimś winie do obiadu mojego starego – ty uważaj.

To straszne, ale w gruncie rzeczy mojemu biednemu ojcu nie wyszedł nawet alkoholizm. A chyba marzył o czymś takim. Marzył o wielkim nałogu. W końcu jego podstawowe marzenie było piękne: chciał być wielkim

1 ostro pijącym aktorem. Tak. Stary bez względu na to, czy było to na przedstawieniu „Dziadów", czy na bankiecie wydanym z okazji przyjazdu do Krakowa największego albo tylko jednego z największych żyjących polskich poetów – chciał matce zaimponować. Ale jej nie ściemniał. Faktycznie – zdawał do szkoły aktorskiej. Więcej, niestety więcej: data zdania egzaminu do Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie miała być podstawową, w przyszłych encyklopediach złotą czcionką drukowaną, datą jego życia. Daty tej, rzecz jasna, nie ma, nie ma jej w o wiele większym stopniu niż innych ledwo istniejących dat w jego życiu. Nie ma jej całkowicie i zupełnie – choć tamten letni dzień u progu lat siedemdziesiątych, w którym Paweł Piotr Wojewoda bezskutecznie zdawał egzamin na wydział komedianctwa – miał przecież imię, był oznaczony jakąś (niesłyszalną) liczbą.