Выбрать главу

Korci mnie niekiedy, żeby pojechać do Krakowa i w archiwach Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego wyszukać i niezbicie ustalić wszystko: dzień, godzinę, numer sali, a nawet skład wysokiej komisji, przed którą przeszło ćwierć wieku temu, w czerwcowej duchocie, pod łukowymi sklepieniami mój biedny stary recytował (w swoim mniemaniu fantastycznie) „Śniła się zima" Mickiewicza i dawał (w swoim mniemaniu nadzwyczaj wyrazisty) epizod osłupiałego roznosiciela mleka. Roznosiciel mleka miał okazywać osłupienie, ponieważ pewnego ranka z osłupieniem stwierdzał, że kamienica, w której od dwudziestu lat ustawiał butelki pod drzwiami lokatorów, rozpłynęła się w powietrzu. Swoją drogą, jak się słyszy o tego rodzaju zadaniach egzaminacyjnych – nawet komuś tak niezrównoważonemu (czyli wyrozumiałemu) jak ja – opadają ręce. Co by powiedział wzorzec normalności (czyli nietolerancji): Jan Nepomucen Wojewoda?

Nie muszę dodawać: papiery do szkoły teatralnej stary złożył po kryjomu. Według oficjalnej, spreparowanej właśnie głównie na użytek dziadka, Jana Nepomucena, wersji rodzinnej, pojechał zdawać egzamin wstępny do Krakowskiej Szkoły Ekonomicznej. W rzeczywistości nie znał nawet właściwej nazwy swej rzekomej uczelni (w Krakowie jest nie Szkota, a Akademia Ekonomiczna), nie sprawdził adresu, nie czynił żadnych oczywistych w takich przypadkach zabezpieczeń, nie pisał do domu żadnych fałszywek opiewających wymyślone postępy w nauce, najpewniej zakładał, że tak czy tak nieprędko wróci do Granatowych Gór.

– Kim będziesz jak dorośniesz? – Papieżem! – moja odpowiedź to było coś. Równie brawurowym, co nieświadomym gestem przerzucałem zwykłą domową rozmowę do krainy najczystszej abstrakcji – a dziadka Wojewodę i tak jasna krew zalewała. Co«się z nim działo, gdy słyszał odpowiedź równie abstrakcyjną, ale zarazem potencjalnie realną: – Kim będziesz jak dorośniesz? – Aktorem. Co się wtedy działo w domu? Jakie burze wybuchały nad Granatowymi Górami? Jakim cudem Jan Nepomucen Wojewoda w ogóle przeżył taką wymianę kwestii? Dlaczego na miejscu nagły szlag go nie trafił? Chyba tylko dlatego, że był o ćwierć wieku, a raczej o kilkanaście lat młodszy. Ojciec bowiem (i na domiar złego) powziął swoją zgubną decyzję relatywnie o wiele później, niż ja powziąłem swoją. Ja postanowiłem zostać papieżem w bardzo głębokim dzieciństwie, ojciec postanowił zostać aktorem w bardzo wczesnej młodości. Opowiadanie o aktorskim powołaniu, o momencie, w którym doznał tej iluminacji, było jedną z jego najlepszych etiud. Słuchałem tego kilkadziesiąt razy i za każdym razem ściskało mi się serce. Stary idealnie wchodził w rolę wielkiego gwiazdora, który z okazji ważnej premiery albo jubileuszu opowiada zebranym tłumom – transmisja telewizyjna live – o swoich pierwocinach.

– U schyłku lat sześćdziesiątych pojechaliśmy z całą naszą klasą Ha na słynną wycieczkę szkolną do Krakowa… Ach, oczywiście słynną (pogodny refleksyjny uśmiech, stary umiejętnie rozjaśnia i obraca do zasłuchanych wielbicieli oblicze swoje), słynną nie dlatego, by była słynna sama w sobie, by coś słynnego się na niej wydarzyło, ani nawet nie dlatego (naznaczone ironicznym dystansem do własnej wielkości machnięcie dłonią), ani nawet nie dlatego, że jednak z tej małej klasy, z prowincjonalnego (akcent eksponujący faryzejskość) gimnazjum (artykulacja sugerująca przedwojenne korzenie; ojciec chodził do szkoły podstawowej i do liceum, zawsze wszakże z rzekomą nostalgią starego piłsudczyka opowiadał o szkole powszechnej i gimnazjum), ani nawet nie dlatego, że z tej małej klasy prowincjonalnego gimnazjum w Granatowych Górach wyszło jednak paru jak nie słynnych, to po prostu przyzwoitych (pauza sugerująca zamyślenie) co nieraz (ponowna pauza sugerująca zamyślenie) jest ważniejsze, ludzi.

– Mówię o słynnej wycieczce do Krakowa, dlatego że w tamtych czasach (sugerujące epicki oddech odchylenie górnej połowy ciała do tyłu) – szkolna wycieczka do Krakowa była słynna z natury rzeczy, wszyscy chyba, nooo (rozciągniecie głosek sugerujące podtekst polityczny), nooo, moooże, bez maaała wszyscy polscy gimnazjaliści odbywali rytualną, przez co słynną podróż do grodu Kraka. My młodzi granatowogórzanie – takoż. (Nagłe wzmożenie intonacji, znak przystąpienia po krótkiej uwerturze do istoty opowiadania). Znacie państwo tę mękę, tę nieludzką gehennę, te tortury istne zwiedzania miejsc wielce zabytkowych, grobów mężów zasłużonych, muzeów pełnych świętych pamiątek, zamków pod każdym względem warownych et cetera, et cetera… (Pauza obliczona na ekstatyczny wybuch śmiechu słuchaczy). Znacie? (Pogodny i porozumiewawczy uśmiech). Znacie? No to posłuchajcie! Otóż i ja tej męki w trakcie naszej słynnej wycieczki do Krakowa zaznałem, ale też jej nie zaznałem. A nie zaznałem jej za sprawą teatru. Rzec można (kabotyńskie chwyty z wolna znikały z opowieści starego, teraz on już po prostu opowiadał swoją pierwszą (i prawdą a Bogiem jedyną prawdziwą) przygodę teatralną i opowiadał ją dobrze, bo zapominał, że gra opowiadanie. Toteż dalszy ciąg przytaczam w zasadzie in extenso, bez nadmiaru udręczających przypisów objaśniających intonację i gestykulację).

– Rzec można, że pierwsze oddziaływanie teatru, jakiego zaznałem, było oddziaływaniem czysto regeneracyjnym, i że była to wybitnis fizyczna, rzekłbym: cielesna regeneracja. Tak, zaiste poczułem się, jakbym łyk, jakbym haust orzeźwiającego napoju wypił. Bo też wypiłem. Skosztowałem ambrozji narkotycznej, którą Melpomena raczy swych wybrańców, a raczej raczy (pozorujące bezbronność rozłożenie rąk), a raczej raczy… swe ofiary.

– Wjeżdżaliśmy do Krakowa zakopianką, był blady świt, z obu stron żółtawe pola, miasto w dole jak rozłupany, pełen świateł orzech, kto choć raz tą drogą jechał, nigdy tych obrazów nie zapomni. Kiedyśmy w centrum Krakowa stanęli, dalej był poranek, po nocnym deszczu parowały puste ulice… Zupełnie puste… U schyłku lat sześćdziesiątych o wczesnym poranku przez krakowski rynek szły dwie, góra trzy osoby. Pora dnia, wczesna pora dnia jest ważna, a nawet kluczowa, bo tak się po prostu złożyło, że na plac Świętego Ducha (wtedy Ducha) dotarliśmy wczesnym przedpołudniem i o tejże porze progi Teatru Słowackiego, co się na placu Świętego Ducha (wtedy Ducha) mieści, przestąpiliśmy. Myśmy długo, bardzo długo ten teatr – zanimeśmy do widowni doszli – zwiedzali. Musieliśmy być w garderobach, w magazynach, w pracowniach, w warsztatach, w kabinach akustyków, elektryków, oświetleniowców, w malarni, musieliśmy tam być – mówię – bo ja tego nie pamiętam. Pierwszą i jedyną przestrzenią, jaką wtedy świadomie ujrzałem i w każdym szczególe, tak jakbym to dziś widział, zapamiętałem, była scena. Tak – po prostu scena. Szliśmy przez cały, jak mi się wtedy zdawało, zdobny w królewskie purpury i złocenia korytarz na drugim piętrze. Osoba, co nas oprowadzała, drzwi do jednej z lóż otwarła i myśmy tam weszli. (Bardzo długa, mniej więcej dziesięciosekundowa pauza). Tak, myśmy

tam weszli. Nie wszyscy rzecz jasna, parę osób, ja trafem z samego przodu się znalazłem, za plecami koleżeństwo z chichotami się tłoczyło. (Pauza krótsza, ale też dramaturgicznie niezmiernie długa: co najmniej pięć sekund). Była próba, scenę jedno oświetlało światło, na środku prosty kwadratowy stół, za stołem w głębokim zamyśleniu siedział dostojny starzec, ktoś drugi stał w głębi, w półmroku. Starzec uniósł opuszczoną głowę, obrócił się do tamtego, już otwierał usta, by swą kwestię wypowiedzieć, gdy nagle usłyszał nasze z góry, z loży dochodzące chichoty, szmery, stąpania. I on wtedy, ów aktor, co grał siedzącego za stołem starca w do dziś mi niewiadomym dramacie, jął spoglądać na nas i jął zarazem – co miałem o wiele później pojąć – jął zarazem odgrywać spoglądanie, jął się dziwić i jął zarazem odgrywać zdziwienie, jął wstawać zza stołu i grał wstawanie zza stołu, podchodził do proscenium i grał podchodzenie do proscenium, unosił dłoń i grał unoszenie dłoni. I na koniec z tą uniesioną do czoła dłonią – by niby lepiej ujrzeć nasze majaczące na wysokości drugiego piętra cienie – powiedział, a raczej wygłosił frazę, co mogła być początkiem niezwykłej tyrady: – Na Boga Ojca! – (Stary doskonale imitował pieczołowitą modulacje aktora starej daty). Na Boga Ojca! Kim panowie jesteście?