I tak był już w ostatniej albo przedostatniej fazie demaskacji, czyli obnażenia. Poza wszystkim musiał to być majster, biegle zaprawiony w uwodzicielskich zachodach, bo i dalej szło mu jak z płatka.
– Ja i paru moich kumpli – powtórzył teraz niby w zamyśleniu – chociaż to zależy… – głos umiejętnie zawiesił i nagle bezlitośnie, w ramach dygresji, która nasunęła mu się sama albo która od samego początku była staranie przygotowana, przeprowadził frontalny atak na hetero
seksualizm. Atak był tym skuteczniejszy, że na konkretnym przykładzie oparty.
– Wszystko zależy od Grzesia – z głębokim westchnieniem wydusił z siebie i nie kryjąc, może nawet taktycznie, w tym miejscu wskazanej fascynacji, powtórzył prawdziwie miłośnie: – Od Grzesia… A raczej od tej jego… – zmiana tonacji z miłosnej na nienawistną była jak cięcie nożem i chyba był to sztych prawdziwy, nie imitowany. – A raczej od tej jego, słów po prostu nie mam, a raczej od tej jego… żony upiornej.
Żona upiorna była jak paradoksalna puenta udręczającej introdukcji. Nie mógł skończyć wstępu i nie mógł zacząć opowiadania, póki mu ta fraza – którą teraz wymawiał niczym tytuł znienawidzonej lektury szkolnej – przez gardło nie przeszła. Przejść długo nie mogła, ale jak już przeszła, to podziałała jak swoisty wyzwalacz narracyjny. Może nawet im wstrętniejszy, tym intensywniejszy.
– Grześ, mój kolega od lat, mówię ci, po prostu przyjaciel, i to przyjaciel serdeczny, może nawet jedyny, bo w końcu prawdziwie bliskich ludzi ma się niewielu. Być można z wieloma i to na różne sposoby, krócej, dłużej, bliżej, dalej. Innych masz przyjaciół w Paryżu, innych w Sztokholmie, innych w Warszawie, jeszcze innych – zaśmiał się tak dziwnie, że choć już dobrze wdrożony do interpretowania, nie potrafiłem odczytać jego śmiechu – jeszcze innych w Krakowie. Ale prawdziwych przyjaciół, takich, jak się to mówi, na śmierć i życie, ma się niewielu. Jednego, dwóch, może trzech… Choć trzech to już jest trochę podejrzane. Mieć trzech, a może nawet czterech przyjaciół na śmierć i życie, wiesz, co to jest? Wiesz, co to jest? – nagła agresja zawibrowała w jego głosie. – Wiesz, co to jest? To jest pedalstwo! – ryknął na całą salę. Ale siedzące przy stolikach towarzystwo – nawet racząca się w kącie ciastkami wielopokoleniowa zacna rodzina – pilnie udawało, że nie z takimi ekscesami miało w bujnym życiu do czy
nienia. Widocznie uważali, że w tym awangardowe udekorowanym książkami i uczęszczanym przez studentki polonistyki lokalu tak trzeba. On jednak się speszył i niezbornym gestem przywołał kelnerkę.
– To co? To co? Napijamy się jeszcze? Tak, bardzo ciebie proszę, wypijemy jeszcze jednego drinka! Bardzo panią proszę – z wyszukaną, mającą zatrzeć wybryk sprzed kilkudziesięciu sekund uprzejmością zwrócił się do kelnerki, a raczej nie tyle do kelnerki, co do dziewczyny, która podawała. Antykwariat należał do tych lokali, które za cel stawiały sobie stworzenie prawdziwie domowej atmosfery i typowe kelnerki w fartuszkach nie mieściły się w takich koncepcjach. Domowość stwarzały dziewczyny w domowych dżinsach, podkoszulkach i pantoflach. Domowe nosiły biżuterie, domowy miały makijaż i po domowemu były uczesane. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta, u której speszony deprawator zamawiał teraz następną kolejkę, została też dobrana pod kątem domowej urody. Efekt przesadny.
– Tak, bardzo panią proszę… Jeszcze raz… zaraz… co to było? – wyraźnie wracał do równowagi, po wpadce, która była – teraz usłyszałem to jasno – pozorną wpadką. Ten mistrz! arcymistrz! mistrz prawdziwy! rzekomym atakiem na pedalstwo, pedalstwo – co z tego, że przy akompaniamencie rzekomo złowrogich fanfar – wprowadzał do rozmowy. Wiedział, musiał wiedzieć, że pedalstwo raz wprowadzone w subtelną tkankę więzi, jakie pomiędzy sobą a młodym stwarzał – zakorzeni się tam i prędzej niż się wszystkim zdaje wyda owoce. Najtrudniejsze było za nim. Teraz przecież wystarczyło od rzekomo wrogiej perspektywy przejść do tolerancji. To już było przygotowane licznymi poprzednimi: trzeba żyć, jak się chce! – potem od tolerancji do akceptacji, potem od akceptacji do pełnej akceptacji, na końcu zaś od pełnej akceptacji do gloryfikacji. I fertig, dupa w opałach.
– Tak, jeszcze raz… zaraz, co to było? Co my właściwie pijemy? – jeszcze po wirtuozersku zdążył dać do zrozumienia, że czar rozmowy pochłania go do tego stopnia, że nawet nie wie, co pije, i wreszcie zamówił kolejne dwa dżiny z tonikiem, i z wystudiowaną ulgą wrócił do zasadniczego wątku opowieści o swym nieszczęśliwym przyjacielu Grzesiu, a też przy okazji rozwijał płomienne, choć cały czas zakamuflowane argumenty przeciwko heterykom.
– W każdym razie, mój przyjaciel Grześ, no słuchaj, nie chcę cię zanudzać, ale mówię ci, to jest chłopak fantastyczny. No po prostu fantastyczny koleś… Słuchaj, proszę ciebie o jedno, zanim opowiem ci resztę, proszę ciebie
0 jedno: nie bądź zazdrosny, nie zazdrość mi tej przyjaźni. Nie ma czego w sumie – nastała chwila ciszy, młody najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Zdaje się, że o to szło, młody miał być w pomieszaniu. I chyba był. Tamten zaś, rzeczowo oszacowawszy sprzyjający kapitulacji popłoch ofiary, wznowił swą opowieść. Wznowił ją ze spokojem narratora pewnego wszelkich dalszych ciągów.
– Niestety, nasz – to nasz było otwartym pasowaniem na członka towarzystwa i zarazem pierwszą poufałością, a nawet pieszczotą; historia nabierała tempa – niestety, nasz fantastyczny przyjaciel parę lat temu wpadł na bardzo mało fantastyczny pomysł. Postanowił się mianowicie – sylabizowanie, które teraz nastąpiło, miało wymowę oczywistą – ożenić. Przyznasz: ożenić się – pomysł w najlepszym razie średni. Zresztą mówiąc, że to jego pomysł, krzywdzę go. Wiem o tym, gniewam się na niego
i krzywdzę go. Bo to nie był jego pomysł, on po prostu musiał. Posuwał się wprawdzie do tego, że kłamał, tak, kłamał mi w żywe oczy, że ją kocha, ale gdzie tam… Włożył jej – przepraszam, że wyrażam się tak wulgarnie, ale kiedy o tym pomyślę, natychmiast mnie krew zalewa – po prostu włożył jej po pijanemu i wpadł. Rozumiesz? Włożył jej osiemnaście centymetrów, a wpadł po uszy. Panienka pochodziła z bardzo pobożnego domu. Jak wytrzeźwiała, przypomniała sobie o tym, przypomniała sobie, że sama jest bardzo pobożna i dalej nie muszę ci mówić. Teraz jest oczywiście tak, że Grześ każdą wolną chwilę spędza w domu J dogląda dziecka. Ona nie dogląda dziecka, ponieważ ona pracuje, dziecka powinna doglądać niania, która jednak nie dogląda dziecka w sposób należyty, więc żona upiorna zamiast siedzieć w pracy, a ma do tej pracy może ze czterdzieści metrów, nie siedzi w pracy, tylko bez przerwy siedzi w domu i dogląda niani, czy ta dogląda dziecka, i wszystko skrupia się na Grzesiu. Ty sobie wyobrażasz większy koszmar? Bo ja nie. W każdym razie mam nadzieję, że temu biedakowi uda się jakoś urwać i do Toskanii jednak pojedziemy. Zresztą tak czy tak, z nim czy bez niego, pojedziemy. Wybierz się, jedź, chciej jechać. Jedyny wysiłek, jaki będziesz musiał tam zrobić, to od czasu do czasu podnieść szklankę, tak jak teraz… Słuchaj, podnieśmy, wypijmy zdrowie Grzesia i wszystkich jemu podobnych nieszczęśników…