Słuchałem nietypowej, a może bardzo typowej pieśni miłosnej, czekałem na Konstancję, bez zapału przyglądałem się grzbietom stojących na regałach książek. Kiedyś sporo czytałem, teraz rzadko i powoli. Od ponad roku na przykład nie byłem w stanie zmóc kupionej na Dworcu Centralnym „Erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów" Schopenhauera – stustronicowej w końcu broszury. Chciałem to wprawdzie nie tyle zwyczajnie przeczytać, co dokładnie przestudiować. Perfekcyjne opanowanie sztuki dyskutowania przyda się każdemu, co dopiero mnie – przyszłemu co najmniej prokuratorowi generalnemu. Męczyłem się, nie szło. Kiedyś połknąłbym to w godzinę.
Kiedyś bez opamiętania połykałem wszystko, co mi wpadło w ręce. W drugiej klasie przeczytałem na przykład od deski do deski całą „Małą encyklopedię powszechną", całą „Kuchnię polską", całą „Historię filozofii" Tatarkiewicza i wszystkie tomy „Życia zwierząt" Brehma. Zachwycony ledwo co opanowaną umiejętnością składania liter, czytałem wszystko, co składało się z liter: słowniki, modlitewniki, poradniki, podręczniki, kalendarze, ręcznie pisaną „Kronikę ochotniczej straży pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939" oraz wszystkie powieści, opowiadania i tomy poezji, jakie były w domu. A było tego trochę – stary kupował książki. Przeczytałem też wtedy jakiś gruby, dziwny i straszliwie sponiewierany tom bez kart tytułowych i okładek, historia w tej książce opowiedziana bardzo mi się podobała i często o niej myślałem. Dopiero ładnych parę lat później zorientowałem się, że była to powieść pt. „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla". Od tego czasu odruchowo, jakbym szukał tamtego, gdzieś zresztą bezpowrotnie przepadłego tomu, zwracam uwagę na straszliwie sfatygowane egzemplarze. Te, które teraz miałem w zasięgu wzroku, były na ogół w nie najlepszym stanie, ale aż takich ruin nie było.
Konstancja twierdzi, że Antykwariat jest jednym z nielicznych w Warszawie lokali do zniesienia. Być może. Dla mnie nie ma to wielkiego znaczenia, nie zwracam uwagi na dekoracje, nie odróżniam aury wnętrz, w zasadzie było mi wszystko jedno, gdzie się umawiamy. Denerwowała mnie sama konieczność umawiania się wpierw na mieście. Spotykaliśmy się co najmniej od roku, spotkania nasze miały zdecydowanie określony charakter, spotykaliśmy się wyłącznie w celach łóżkowych, ale Konstancja za żadne skarby nie chciała – że tak powiem – upraszczać procedury. Nigdy nie chciała przyjeżdżać wprost do mnie. Nie. Zawsze musieliśmy się przedtem spotkać gdzieś na mieście.
Nie miałem zielonego pojęcia, na karb czego kłaść to dziwactwo. Przecież, na miłość boską, nie na karb wieku. Konstancja Wybryk, zwana też przez studentów Konstancją Pierwsze Trzy Sekundy, była rocznik 1968. Parę lat ode mnie starsza. Za mało i›a staropanieńskie narowy. – Słuchaj, może po prostu wpadnij do mnie. – Nie, spotkajmy się wpierw na mieście. Za każdym razem z całych sił powstrzymywałem się, by nie powiedzieć: Właściwie po co? Po co wpierw na mieście? Przecież szkoda czasu. Nie rozumiałem, ale jakimś cudem czułem, że moja nieodparta racja zabrzmiałaby niezręcznie. W bezwiedny sposób stawałem się dżentelmenem. Bez zbędnych pytań, w dojrzałym milczeniu znosiłem kobiece fanaberie. W duchu dalej próbowałem to rozkodować. W końcu doszedłem do wniosku, że Konstancja w fazie przedprzedprzedwstępnej potrzebuje publiczności. Ma taki odchył, że na godzinę przed pójściem z facetem do łóżka musi się z tym facetem pokazać na mieście. Ostrożnie wypytywałem ją o procedury poprzednich randek. Nie wszystko pasowało do moich koncepcji. Prawdę powiedziawszy, wychodziło na to, że w stu procentach moja koncepcja pasuje wyłącznie do mnie. Proszę bardzo.
Uniosłem głowę i poczułem czy, niech będzie: usłyszałem jej zapach. Wreszcie się pojawiła. To „wreszcie" jest niesprawiedliwe. Pojawiła się jak zwykle punktualnie, ja jak zwykle byłem grubo wcześniej. Weszła do Antykwariatu i swoim wejściem moją koncepcję potwierdziła w całej rozciągłości. Weszła do kawiarni tak, jakby wchodziła do łóżka, stąpała krokiem takim, jakby po drodze zsuwała pończochy z ud, unosiła dłonie tak, jakby zaraz miała rozpiąć granatową jedwabną bluzkę, witała się ze mną tak, jakby wzbierający orgazm tego powitania miał ją zaraz zwalić z nóg, siadała na krześle tak, jakby przybierała pozycję nieodnotowaną dotąd w historii figur miłosnych.
Tak, fantastyczne, wykładające na moim wydziale filozofię prawa ciało Konstancji Wybryk to było coś! Nawet pederaści zamilkli przy sąsiednim stoliku.
– Słuchaj, wymyśliłam nową, trafną formułę – powiedziała bez żadnych wstępów. – Ty po prostu słyszysz inaczej, ty jesteś słyszący inaczej. Patryku! Mój ty zboczeńcze najsłodszy – rozczuliła się i widać było, że jest to zawczasu przygotowane rozczulenie.
– Kiedyś zakiwasz się na śmierć – byłem chłodny, rzeczowy, ironiczny, w sumie niebywale męski – na śmierć się zakiwasz tym twoim maniakalnym nazywaniem rzeczy po imieniu.
– Ja taka po prostu jestem – odparła z godnością – myślę całymi zdaniami i wyrażam się jasno.
Konstancja myślała całymi zdaniami i wyrażała się nie tyle nawet jasno, co – powiedziałbym – adekwatnie. Jej język nie zawsze był jasny. Nieraz był bardzo zawiły, ale zawsze w swej zawiłości starał się bardzo dokładnie nazwać świat. Byłem pod przemożnym wpływem jej języka, odruchowo mówiłem jej językiem, męczyło mnie to, a nawet upokarzało, bezskutecznie próbowałem się spod tego wpływu wyzwolić.
Moja skłonność do małpowania cudzych sposobów mówienia przy Konstancji nabierała cech karykaturalnie monogamicznych. Niekiedy miałem wrażenie, że nie znam innego języka poza jej językiem. Kiedy coś mi opowiadała, było jeszcze pół biedy. Po prostu słuchałem jej bezwstydnych opowieści z rozdziawioną gębą. Ale kiedy ja mówiłem, kiedy odpowiadałem na jej pytania albo kiedy sam próbowałem coś opowiadać i uświadamiałem sobie, że mówię w jej stylu, jej słowami, a nawet z jej intonacją, doznawałem, jakby to ona powiedziała: upokarzającego poczucia językowego ubezwłasnowolnienia.
W sytuacjach zaś, kiedy mówiąc do mnie, łączyła merytoryzm z rozczuleniem – doznawałem upokorzenia specjalnie upokarzającego. Dobitnie uzmysławiałem sobie wtedy prostacką naturę kompleksu, jaki wobec niej miałem. Była ode mnie mądrzejsza. To wiedziałem od razu, to z czasem zaakceptowałem, z tym się pogodziłem, to było do zniesienia. Natomiast, całkiem nie do zniesienia było, kiedy od czasu do czasu czule dawała mi do zrozumienia, że jest ode mnie mądrzejsza. Co innego: niejasno podejrzewać, że niekiedy jest się traktowanym instrumentalnie, co innego nabierać pewności, że jest się traktowanym instrumentalnie, jeszcze co innego wyraźnie słyszeć, że jest się traktowanym instrumentalnie. W każdym razie: from time to time byłem dla niej wyłącznie i niewątpliwie dodatkiem do własnej męskości.
– Poza tym jeszcze jedną rzecz wymyśliłam – teraz jej głos był kusząco senny. – Wymyśliłam, że ty najwyraźniej nie słyszysz natury, natomiast słyszysz kulturę.
– Kulturę? Ja słyszę kulturę? – zaciekawiło mnie to, bo brzmiało pochlebnie. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale czułem się mile połechtany. Czułem się tak, jak musiał się czuć Olivier Gruchała, kiedy pierwszy raz w życiu usłyszał, że ma dickensowskie imię. – Kulturę? Jaką kulturę?
– Patryku, nie wkurwiaj mnie swoim elementarnym brakiem jakiegokolwiek rozeznania i nie każ mi się pogrążać w poniżających domysłach, że być może wpisuję ci zaliczenia za wiesz za co. Nie słyszysz natury, bo nie słyszysz ani jak trawa rośnie, ani jak ryba płynie, ani jak bez kwitnie. Słyszysz natomiast kulturę, ściślej, słyszysz tę część kultury, którą przyjęło się nazywać cywilizacją techniczną, bo przecież czasem oprócz tych twoich PINów słyszysz też jaki samochód albo jaki tramwaj jedzie Jana Pawła, albo niekiedy po tykaniu zegarka potrafisz poznać, która jest godzina, po łomocie windy zgadnąć, na którym jest piętrze i ile jest w niej osób.