– Czyli ja słyszę tylko rozmaite, ma się rozumieć, nie wszystkie, ale jeśli już, to tylko rozmaite mechaniczne od
głosy? – chyba nie byłem w stanie ukryć elementu, całkowicie zresztą irracjonalnego, rozczarowania.
– Nie zauważyłeś tego do tej pory?
– Zauważyłem – powiedziałem z irytacją – zauważyłem, ale nie nazwałem.
Przez chwilę syciłem się ciszą, po chwili jednak moje bezwiednie nabywane dżentelmeństwo podpowiedziało mi, że mam się odezwać.
– Zauważyłem. Nie tylko zauważyłem… Od pewnego czasu zaczęło mi się też wydawać, że może mi się to do czegoś przydać. Niby dla żartu, a może nie dla żartu zaczęło mi się roić, że teraz mam jakieś większe niż dawniej możliwości, że jestem…
– Mam nadzieję, że nie ubzdurało ci się, że jesteś na przykład poza dobrem i złem, Patryku Fryderyku. Pamiętaj: ty nie potrzebujesz ani nietzscheańskich, ani żadnych innych protez, ty nie jesteś seksualnym nieszczęśnikiem.
Fakt, że istotnie nie byłem seksualnym nieszczęśnikiem, budził w Konstancji przesadny entuzjazm. Jak już pewnie zauważyliście, w ogóle miała ona – wynikający zapewne nie tylko z upodobania do męskich kosmetyków, ale też z męskich rysów ducha – niewyszukany zwyczaj otwierania wszelkich zamków i łamania wszelkich szyfrów uniwersalnym kluczem seksu.
Chciałem coś powiedzieć, ale machnąłem ręką. O łóżkowych przygodach Konstancji opowiem później, a raczej słowo po słowie powtórzę jej opowieści. Czterej, a w istocie tylko – o ulgo – trzej jej ostatni faceci (klasyk prawa, podupadły architekt i bezrobotny dziennikarz radiowy) byli zdiagnozowanymi nieszczęśnikami. Tak imponująca seria cielesnych fiask zdarza się rzadko, ale też wiele tłumaczy. Byłem piątym w ciągu ostatnich trzech lat facetem Konstancji, najwyraźniej udało mi się przerwać czarną serię. Nie byłem nieszczęśnikiem, choć też bez przesady. Na takim tle nietrudno o żółtą koszulkę lidera.
– Nie wiem, co mi się ubzdurało albo nie ubzdurało – postanowiłem odpowiedzieć z lekka demonicznie – niczego nie wiem. Na razie jestem słuchaczem cudzych PINów, można nawet powiedzieć, że jestem seryjnym słuchaczem cudzych PINów. Słucham ich w napięciu tak wielkim, że chyba miłosnym. Słyszę cudzy PIN i jest tak, jakbym z bardzo bliska słyszał czyjś oddech… Przeważnie słyszę oddech smagłej, ciemnowłosej dziewczyny śpiącej w półmroku na chłodnym prześcieradle… Wiem, nagle wiem, dzięki jak ze snu wziętej iluminacji wiem, że ona ma na imię Anka, widzę tylko kontur postaci, widzę tylko widmo, ale wiem, że ma bardzo niezłe nogi i bardzo niezły biust… Niby się tym zadowalam, ale znienacka nuta nagłego tragizmu wdziera się w moją wizję i mówię tak: Dobrze, ona ma niezłe nogi i niezły biust… Ale jaki ona ma PIN?! Jaki, na miłość boską, ona ma PIN? Takie pytania mnie dręczą. Sny miewam koszmarne, nachalnie tendencyjne, sny – powiedziałbym – z tezą *. Sen: Najprzód w ogólnych zarysach Esmeralda Dorsz biegnie przez Granatowe Góry, potem Piękna Pietia na desce surfingowej sunie przez wysokie azjatyckie trawy, potem niezmiernie szczegółowo śni mi się Jan XXIII wsuwający kartę do bankomatu. Karta Ojca Świętego zostaje przesunięta do czytnika, jest ważna, komputer wyświetla na ekranie prośbę o podanie PINu. Jan XXIII wprawnie wystukuje swój PIN, po czym wpisuje kwotę (trzysta złotych), którą chce podjąć. Wszystko idzie zgodnie z technologią: PIN papieża zostaje wpierw zaszyfrowany w czarnej skrzynce, potem zaś wraz z wysokością kwoty przesłany do centrum zarządzania bankomatami. Szumią łącza, grają struny przewodów, płyną fale radiowe, jaszczurki i węże uciekają do swoich gniazd. W banku komputer na podstawie numeru karty odczytuje (uprzednio go rzecz jasna odszyfrowawszy) papieski PIN i porównuje jego cyfry z cyframi wystukanymi na bankomacie, następnie sprawdza stan konta Jana XXIII, nie widzę dokładnie, ile ma odłożonej kasy, ale chyba wszystko się zgadza – z centrum biegnie do bankomatu impuls: można wypłacić. Śni mi się teraz sam sejf bankomatu, kasety są w nim cztery, opalizujące niczym Adriatyk. Pierwsza o najściślejszych wymiarach banknotu stuzłotowego, druga – pięćdziesięciozłotowego, trzecia – dwudziestozłotowego, czwarta – dziesięciozłotowego. Rozlega się płynny szczęk idealnie naoliwionego me chanizmu – do podajnika pieniędzy przekazane zostaje polecenie: wypłacić trzy banknoty z kasety pierwszej. Nie w okamgnieniu, ale jak to we śnie, w zwolnionym tempie jest realizowane polecenie – trzy stuzłotówki majestatycznie niczym myszołowy opadają na taśmociąg. Jeszcze niewidzialne czujniki sprawdzają przebieg operacji, jeszcze specjalne sygnalizatory są gotowe do wszczęcia alarmu w razie wykrycia nieprawidłowości, ale wszystko w tym onirycznym epizodzie dzieje się płynnie, w każdym razie obywa się bez koszmarnych niemożności, trzysta złotych pewnie jedzie w kierunku szczeliny, przy której już czekają palce Jana XXIII. Uchyla się klapa, pieniądze znikają. Esmeralda Dorsz znów biegnie przez – tym razem – kompletnie obce okolice.
Czy, jak nakazuje rozwój sytuacji, zostanę niebawem – jednak nie miałem odwagi wyznać, że już nim jestem – seryjnym rozpruwaczem cudzych kont bankowych, seryjnym hakerem, seryjnym crackerem cudzych kont bankowych, nie jest jeszcze powiedziane. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co miałbym to robić, kasy mi nie brakuje…kazuje rozwój sytuacji, zostanę niebawem – jednak nie miałem odwagi wyznać, że już nim jestem – seryjnym rozpruwaczem cudzych kont bankowych, seryjnym hakerem, seryjnym crackerem cudzych kont bankowych, nie jest jeszcze powiedziane. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co miałbym to robić, kasy mi nie brakuje…
– Mógłbyś na przykład – Konstancja nie kryła rozbawienia – mógłbyś na przykład zabierać bogatym i rozdawać biednym. Dzisiaj, dajmy na to, włamujesz się do czyjegoś konta i patrzysz: ten ma bardzo dużo. A ten, do którego, dajmy na to, włamałeś się wczoraj, miał bardzo mało. Czyli z konta tego dzisiejszego robisz przelew na konto tego wczorajszego… Ale jaja, Patryku Janosiku! – Konstancja Wybryk, zwana też przez studentów Konstancją Pierwsze Trzy Sekundy, klasnęła w ręce – bardzo mi się to podoba. Patryku, zabieraj mnie z sobą na napady! Będę odwracała uwagę ofiar!
– Słuchaj, to nie są żarty, a poza tym mów trochę ostrożniej – uświadomiłem sobie, że za moimi plecami dalej panuje śmiertelna cisza.
– Kiedy to właśnie są żarty. A jak nie żarty, to błahostki, przecież te twoje PINy to są zupełne błahostki, w końcu nic wielkiego nie słyszysz. Słyszysz jedynie sporadyczne pikania sporadycznych bankomatów. Po prostu ich nie słuchaj. Przestań o tym myśleć, przestań bez potrzeby łazić koło bankomatów i szlus. Sam wiesz, sam o tym mówiłeś: ciebie to nie osacza, nie jest tak, że teraz na przykład słyszysz, kto na którym piętrze i w którym mieszkaniu spuszcza wodę – nie jest tak, bo byś umarł od nadmiaru wrażeń.
– Boję się, że to jest już silniejsze ode mnie – dość rozpaczliwie próbowałem uwiarygodniać od początku do końca całkowicie fałszywy tragizm swego losu – to jest już jak silniejszy ode mnie odruch albo nałóg.
– Nie przesadzaj. Weź się w garść. Co? Może chcesz powiedzieć, że pikania bankomatów są już dla ciebie jak zapach…?
– …krwi dla drapieżnika – tym razem zdążyłem dopowiedzieć. Fraza Konstancji zawsze była celniejsza i prędsza. Niekiedy miałem wrażenie, że wyjmuje z mojej głowy niegotowe jeszcze zdania i, zanim się połapię, błyskawicznie je układa, szlifuje i wygłasza.
– Poza tym – budzę się co rano i co rano mam nadzieję, a może lęk, że mi to przeszło. Więc idę i sprawdzam. Rozumiesz: słucham, bo sprawdzam, czy słyszę.