Dalej było tak zwane nadzwyczaj udane popołudnie. Kular mieszkał w bardzo wytwornie urządzonym apartamencie. Chicken corma albo somosa, które przyrządził, było wprost pyszne. Najsłabszym ogniwem tego – podkreślam – bardzo udanego popołudnia okazało się łóżko. W zasadzie było OK, ale powiedziałabym, że Kular w trakcie naszych wyczynów miłosnych w nadmiernym stopniu odczuwał wielowiekowy ciężar wyrafinowanej kultury erotycznej swojej ojczyzny. Z powodu tradycji zaniedbywał naturalny rytm współczesności. Gdyby nie to, że ani na chwilę nie zapominał, że jest synem kraju, który wydał Kamasutrę, byłoby w porządku. Niestety, ledwo zaczynało się coś dziać – zmieniał układ. Przedobrzył chłopak. Toteż, pomimo tęsknych telefonów, już nigdy więcej nie wpadłam do niego na pyszne chicken corma albo jeszcze pyszniejsze somosa z mięsem. Akurat tyle zjadłam, ile było mi potrzeba, by mecenasowi detalicznie opisać smak hinduskiej potrawy i inne smaki, i inne detale tego popołudnia. Niestety, na podstawowy smak całej imprezy, na smak zemsty, było już za późno. Tak jak liczyłam – fruwał z furii i rozpaczy, tyle że mnie to już nic a nic nie obchodziło. Chyba w jakimś zasadniczym sensie musiał mi wisieć na długo przedtem, zanim się zorientowałam, że mi wisi. Słuchałam jego rozpaczliwych skowytów przez telefon i myślałam: o co chodzi temu obcemu panu? Już kiedy żegnałam się z Kularem, przeczuwałam, że coś takiego jak zemsta nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Jechałam z powrotem na Jelonki. Był fantastyczny upalny zmierzch, a ja dziwiłam się, że nigdy dotąd nie zrobiłam tego, co zrobiłam przed chwilą. Właściwie dlaczego? Nie miałam dotąd ochoty? Nie. Nie przyglądałam się dotąd własnym ochotom. Nie wiedziałam, że jak raz dokładnie i z wszelkimi konsekwencjami przyjrzę się własnej ochocie, wszystkie następne razy będą tak przeraźliwie łatwe. Co niestety, Patryku, nie znaczy: udane.
Dziewiąty PIN przepadł bezpowrotnie. Nie tylko przepadł bez śladu w jednym z ekskluzywnych sklepów na placu Wieży, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że przepadł definitywnie. Umarł, wyjechał na drugą półkulę, przestał istnieć, nigdy nie istniał. Cash: trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – istniał. Wróciłem do domu, wrzuciłem plik banknotów do szuflady, w której trzymam paszport, dowód osobisty, legitymację studencką, indeks, książeczkę zdrowia oraz ładowarkę do komórki, oraz kartę znalezioną w Ogrodzie Saskim, i nic. Nic. Niby nic, ale jednak czuję się nieswojo. Głupio. Dziko. Nie wiem, czy to są wyrzuty sumienia, bo nigdy – przynajmniej w takiej sprawie – nie miałem wyrzutów sumienia. Nigdy w życiu nic nie ukradłem. To znaczy ukradłem, ale przecież w dzieciństwie każdy coś ukradł. Nawet jeśli uznać, że kradzież pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn" to już nie było dzieciństwo, bo ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki zwinąłem egzemplarz na początku ósmej klasy, to i tak jest w tej sprawie tysiąc wytłumaczeń. Opowiem, jak wybije godzina. W każdym razie, wierzcie mi, było wtedy tyle okoliczności łagodzących (a może jedna fundamentalna: miłość?), że moje grubo wcześniejsze i prawdziwie dziecięce kradzieże (jabłek ze straganu) nie dają się – w takim porównaniu – niczym usprawiedliwić. Do dziś są dla mnie niezrozumiałe i nie mam dla nich żadnych okoliczności łagodzących. Nawet politycznych, choć zdarzyły się jeszcze za starej, ujarzmionej przez Moskwę Polski, kiedy to wedle niektórych każde obywatelskie nieposłuszeństwo wiodło do wolności.
W połowie lat osiemdziesiątych matka zabierała mnie na piątkowe targi, spędzała tam masę czasu. Bez końca krążyła pomiędzy stoiskami. Już wtedy była uzależniona od namiętnego przebierania we wszelkim towarze, od okazyjnego kupowania dostępnej tylko na czarnym granotowogórzańskim rynku szwajcarskiej czekolady, angielskiej kawy, argentyńskiej wołowiny w puszkach, szmuglowanych kosmetyków, zrzutowych ciuchów i czego tam jeszcze jej dusza pragnęła. A dusza jej pragnęła wszystkiego.
Kiedy kilka lat później, po upadku komunizmu – w Granatowych Górach pojawili się ruscy handlarze – matka oszalała w sensie ścisłym. Zachodziła na targ praktycznie codziennie (przybysze ze wschodu handlowali nawet w niedzielę), kupowała najosobliwsze przedmioty, targowała się zajadle, perorowała swoją szkolną ruszczyzną, bezwiednie i bez prześmiewczych intencji podchwytywała wschodni akcent. Może coś knocę albo – jakby powiedziała Konstancja: dokonuję typowej mitologizacji pamięci – ale wydaje mi się, że przynajmniej od czasu do czasu nawet do mnie mówiła ze wschodnim akcentem. Późnymi popołudniami wracała objuczona niewiarygodną ilością tobołów i z tryumfem wypakowywała lornetki, sztućce, szkła powiększające, otwieracze do konserw, wiertła, komplety śrubokrętów, lampki choinkowe, szkatułki o tajemnym przeznaczeniu, latarki turystyczne, metalowe podpórki, podstawki, oprawki nie wiadomo po co i na co i dziesiątki innych, zawsze niezmiernie masywnych i ciężkich przedmiotów.
Ojca w tym czasie nie było i nie bardzo umiem ustalić, gdzie był. Siedział w knajpie? Pojechał do Warszawy? Wtedy chyba jeszcze nie jeździł do Warszawy. Może pojechał do Krakowa? Może wytwarzał abażury? Był już wtedy taksówkarzem i na postoju czekał godzinami na jakiegokolwiek pasażera? Źle się czuł? Wypił o jeden kieliszek za dużo i spał w specjalnym – dowcipnie zwanym przez domowników Neurologią – pokoju na strychu? Nie wiem, nie jestem pewien.
Ojca nie było, natomiast w dziadka wstępował szatan. Myślę, że pierwszym uczuciem, jakie budził we mnie Jan Nepomucen Wojewoda, był strach. W każdym razie wtedy bałem się go strasznie, choć akurat w tym przypadku jego furie były uzasadnione.