Nie mogę powiedzieć, że leżące w szufladzie pieniądze zaczynają mnie parzyć, że od ich żaru zaczyna mi się palić ziemia pod stopami albo że gore na mnie czapka, tak okazale nie mogę się wyrazić, ale niewątpliwie: odczuwałem rosnącą niewygodę.
Z każdym dniem, a nawet – tu akurat nie przesadzę – z każdą godziną stawało się dla mnie jasne, że muszę się tych pieniędzy pozbyć. Ewentualność, że przyzwyczaję się do ich obecności w szufladzie, odpadała jako pierwsza. Ewentualność, że na coś je wydam, odpadała jako druga. Zresztą w moim przypadku klasyczne – że się tak wyrażę – możliwości roztrwaniania kasy były ograniczone. Przepuścić na dziwki nie byłem w stanie z tego powodu, że krzywa mojej ochoty na dziwki natychmiast po przekroczeniu progu burdelu spadała. Poza tym doskwierała mi obsesyjna i niestosowna myśl, że jak wreszcie się zdecyduję, z niechybnym fatalizmem trafię na dziwkę, z którą był mój stary. Wystarczający powód do życia powściągliwego.
Przepić? Przepić trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – to mi się po prostu nie mieściło w głowie. Przejeść? Tak samo – nie. Nawet jakby kupione za te pieniądze żarcie nie stanęło kością w gardle, z pewnością nie za bardzo by mi smakowało. Poza tym aiby co, jakie artykuły spożywcze miałem sobie za przeszło trzydzieści starych baniek sprawić? Grubo ponad tysiąc – lekko licząc – batonów Cadbury? Jak na jeden raz – za dużo. Koszule, buty, płyty, marynarki, zegarki, wszelkie przedmioty realne odpadały z tych samych powodów: byłoby mi w nich niewygodnie i byłaby to jedynie zmiana postaci doskwierającej mi niewygody. Poza wszystkim – ja miałem wszystko.
Logika konieczności zwrotu kasy jej prawowitemu właścicielowi stawała się coraz bardziej nieubłagana, ale jeszcze zwlekałem. Jeszcze rozważałem możliwość wydania gotówki na jakiś szlachetny cel. Jak na Wojewodę przystało – niewprawnie ruszałem się po takim terytorium. Pomyślałem, że może zasilę tą kwotą jakąś fundację. Zajrzałem do książki telefonicznej i natychmiast wściekłem się niebotycznie: figurowały tam nazwy kilkuset, a może kilku tysięcy, a może kilkuset tysięcy fundacji. Typowe. W kraju, w którym większość (absolutna większość) obywateli nie ma zielonego pojęcia, co to jest fundacja, jak działa fundacja, co znaczy samo słowo „fundacja" – fundacje powstają jak grzyby po deszczu i jest ich bez liku. Zapytajcie jakiegokolwiek RodakaPolaka czy fundacja funduje, czy jest fundowana, czy daje, czy gromadzi, na jakich jest oparta zasadach i jakie są jej podstawowe, czyli ekonomiczne mechanizmy. Zapytajcie, bo jest o co pytać. Jak myślicie, że pytanie wasze będzie retoryczne, że nie usłyszycie żadnej odpowiedzi, że ujrzycie jedynie ryj niemo rozdziawiony i martwe spojrzenie – jesteście w błędzie. Skądże, ujrzycie chytry błysk przenikliwych oczu, a z wąskich zdradzających kmiecą chytrość ust – padnie wprawdzie lakoniczna i trochę ślamazarnie wygłoszona, ale przecież precyzyjna odpowiedź: – Co to jest fundacja? No… panie… fundacja to jest złodziejstwo… Złodziejstwo… Jedno wielkie złodziejstwo, panie…
Inna rzecz, że w spisie telefonów widniały i lśniły złowróżbnym blaskiem takie perły, jak: Fundacja na Rzecz Ofiar Prywatyzacji, Fundacja Wdów, Fundacja Drugie Przyjście, Fundacja na Rzecz Ofiar Molestowania Seksualnego Nauczycieli przez Uczniów i na Odwrót, Fundacja im. Robin Hooda, Fundacja – Rehabilitacja Wszystkich, Fundacja Płaska Ziemia, Fundacja Arcyksiążę Ferdynand Żyje, Fundacja Mydło i Powidło, Fundacja Tak, Fundacja Nie, Fundacja Krew nie Woda, Fundacja Dymać po Ludzku, Fundacja na Rzecz Obrony Jako Takiej itd., itp. Dałem sobie spokój. Zbyt wielka poezja zaczynała się w tej literaturze.
Oczywiście, dalej, dalej możliwości było nieskończenie wiele i dalej, dalej wszystkie złe i wszystkie czysto teoretyczne. Można było na przykład rozdać pieniądze kloszardom na Dworcu Centralnym, albo lepiej: dać wszystko jakiemuś jednemu, starannie wybranemu kloszardowi i badać, czy jak się zorientuje, ile dostał, szlag go na miejscu z osłupienia trafi, czy też nie. Jak idzie o ten wątek, to aż się proszą fantasmagoryczne poszukiwania Wowy, a w przejmującym finale tych poszukiwań poruszające wręczanie cudem odnalezionemu, ale – jak się okaże – prawie umierającemu, zdradzonemu ruskiemu kochankowi kwoty trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu złotych z przesłaniem, by na tej finansowej bazie nie tylko żył dalej, ale też próbował odbudować miłość do narzeczonej, co była albo nie była na łamach „Playboya".
Takie smaki i takie zabawy rysowały mi się w głowie, w istocie w żadną z tych ewentualności nie wchodziłem głębiej. Nie rozważałem realnie żadnych mniej lub bardziej fantastycznych możliwości. Nawet na schronisko
zwierząt w Celestynowie nie potrafiłem przeznaczyć żadnej części zrabowanych pieniędzy. Dobrze, zbyt dobrze i w gruncie rzeczy od samego początku wiedziałem, że trzeba to oddać. Czułem, że tylko tym sposobem odzyskam spokój, a co za tynj idzie nabiorę sił i zapału do następnych brawurowych skoków i bezprzykładnych grabieży.
Sprawdziłem wydruki. Dziewiąty PIN miał konto w Banku Lwowsko-Wileńskim, a na tym koncie – dajcie spokój – może nie była to kwota z pierwszej dwudziestki stu najbardziej poszukiwanych Polaków, ale bez wątpienia była to kwota oszałamiająca. W każdym razie była to kwota z taką ilością zer po przecinku, że braku przeszło trzech tysięcy mógł on spokojnie nie zauważyć. I chyba faktycznie nie zauważył. Po paru dniach sprawdziłem: nawet nie zablokował konta. Czyli nie tylko nie zauważył niedoboru kasy, prawdopodobnie w ogóle nie zauważył braku karty, z czego jasno wynikało, że miał tych kart, a co za tym idzie kont (zapewne równie zasobnych) – jakby mój stary powiedział: skolko ugodno. Powinno mi to ulżyć, a mnie to jakoś specjalnie rozdrażniło. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę – powtarzałem maniakalnie i czułem, że prosty zwrot kasy mnie nie zadowoli, że będą tu konieczne dodatkowe efekty. Oddam co trzeba, ale przy okazji dam też znać o sobie – postanowienie moje było równie mściwe, co niejasne.
Często gęsto kręciłem się w pobliżu bankomatu na placu Wieży, zaraz obok była mała filia Banku LwowskoWileńskiego. Przez panoramicznopancerne szyby widać było trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki. Ludzie wchodzili i wychodzili, jak się słusznie domyślacie, Dziewiąty PIN nie pojawił się tam ani razu. Dziewiątego PINu ani widu, ani słychu. Co bym zresztą zrobił, gdybym go zobaczył? W pierwszej chwili na tak
zaskakująco prosto postawione pytanie nie byłem w stanie znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, ale po chwili zastanowienia wiedziałem: Gdybym go zobaczył, zacząłbym go śledzić, szedłbym za nim, a może jechał taksówką, tropiłbym go tak długo, aż ustaliłbym jakiś jego adres i tam odesłałbym kartę i gotówkę. Ale przecież… ale przecież – mogę to wszystko zostawić w banku! – wreszcie mnie olśniło. A raczej wysłać pod adresem banku, koniecznie wysłać, nie pakować się tam osobiście, w ogóle nikomu nie pokazywać się tam na oczy. Jakbym, dajmy na to, zapakował pieniądze do koperty, jakbym dołączył jeszcze list, w którym nie wiem co bym napisał, ale coś bym napisał, i jakbym z całą tą przesyłką i, ma się rozumieć, z kartą w garści udał do filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, byłyby – możecie być pewni – niezłe afery. Już to widzę.