1976, miałam 23 lata, życie było piękne, świat był piękny, urodziłam piękne dziecko i chciałam, żeby to dziecko miało piękne imię. Tyle. Wybrałam Patryk, bo najbardziej mi się podobało. Patryk podobało mi się i już.
Mnie osobiście Patryk też się podobało, ale jeszcze bardziej podobało mi się – Pius. Odlotowość imienia wybranego przez najdawniejszego ze znanych mi papieży – oczywiście wtedy mi znanych, dziś dzieje papiestwa, a zwłaszcza życiorysy wszystkich dwunastu Piusów mam w małym palcu – wtedy jednak, na początku lat osiemdziesiątych, odlotowość imienia pradawnego polskiego papieża imponowała mi do tego stopnia, że twardo postanowiłem: jak tylko zostanę papieżem, wybiorę sobie imię jeszcze bardziej odlotowe.
Wracając do niezbadanej kwestii inspiratorów, prekursorów oraz patronów mojego imienia, przez pewien czas podejrzewałem, że może chodziło o murzyńskiego bojownika o niepodległość Konga – Patrice'a Lumumbę, który na początku lat sześćdziesiątych został zamordowany przez oddziały prokolonialne. Podobno mój ośmioletni ojciec, jak usłyszał przez radio wiadomość o śmierci Lumumby, straszliwie rozpaczał i długo nie mógł dojść do siebie. Ale kiedy go zapytałem o to właśnie źródło czy raczej praźródło inspiracji, zaprzeczył stanowczo i wiarygodnie.
– Nie wiem, dlaczego masz na imię Patryk, ale na pewno nie na cześć Lumumby. Zapytaj matki, to był jej pomysł, jej fanaberia.
– Patryk podobało mi się i już – matka chłodno i bez śladu wzruszenia, zbywała moje nagabywania. – Był rok
– Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz? – pytali dorośli. Zwłaszcza dziadek Wojewoda, kiedy sobie nieźle podochocił, lubił stawiać to pytanie:
– Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz?
– Papieżem – odpowiadałem niezmiennie i niezmienne wybuchy śmiechu towarzyszyły mojej odpowiedzi.
– Mój ty Ojcze Święty! – ryczał na cały głos dziadek Jan Nepomucen i porywał mnie w ramiona, i przez dobrą chwilę był w szczerym zachwycie. – Patryku! Następco Świętego Piotra! – wykrzykiwał i podnosił mnie, jak potrafił najwyżej, i podrzucał pod sufit – Patryku! Biskupie Rzymu! Patryku! Głowo Kościoła!
W miarę kolejnych podrzutów na obliczu dziadka gasł entuzjastyczny uśmiech, w jego tryumfalnych okrzykach pojawiała się nuta osobliwej zaciętości, miotał mną coraz wścieklej.
– Nie! Nie! Patryku, po stokroć nie! – teraz już jak szaleniec raz po raz ciskał mną w górę, przerażone kobiety biegły mi na ratunek. – Nie będziesz papieżem, Patryku! – dziadek na szczęście opadał z sił. – Nie będziesz papieżem! Będziesz prawnikiem! Nie pozwolę ci pójść do seminarium, nie pozwolę ci studiować teologii, to ci nie da pieniędzy! A kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha! Pamiętaj! Możesz studiować teologię, ale jak nie masz pieniędzy, i tak nie znajdziesz łaski w oczach Pana! Choćbyś i papieżem został! A choćbyś i papieżem został, i tak nie dojdziesz do pieniędzy! A poza tym! A poza tym w naszej familii i nie tylko w naszej familii, ale w ogóle w naszych stronach, nie ma tego rodzaju tradycji! Z faktu, że swego czasu, w najgłębszej przedwojennej młodości Papież Wojtyła raz czy dwa razy jeździł w Granatowych Górach na nartach, nie wynika, na miłość boską, z tego nie wynika, by kolejny papież miał pochodzić z Granatowych Gór! Patryku! Nie będziesz studiował teologii! Będziesz studiował prawo! Będziesz studiował prawo i skończysz prawo, i będziesz wybitnym prawnikiem, i jako wybitny prawnik będziesz profesjonalnie bronił naszych interesów! To tobie da pieniądze i to nam da pieniądze! A gdyby nawet! A gdyby nawet ci się udało! Gdybyś nawet nie okazał posłuszeństwa i gdybyś wbrew woli rodziny został papieżem, to co? Ja się pytam: co wtedy? To znaczy ja się nie pytam! Ja się nie pytam, ponieważ ja doskonale wiem, co wtedy! Przecież ty byś, Patryku, na Stolicy Piotrowej nawet godziny nie wytrzymał! Ty byś, Patryku, tam umarł z tęsknoty za nami wszystkimi! Bardzo ciebie proszę: raz na zawsze wybij sobie z głowy papiestwo! I pamiętaj: Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha! W końcu sam tego nie wymyśliłem! Sam tego nie wymyśliłem nie dlatego, że jestem za głupi, ale dlatego że jestem za młody! Taka była od wieków podstawowa nauka rodu Wojewodów! I pieczołowicie, i bez znudzenia przekazywali ją nasi pradziadowie – naszym dziadom, nasi dziadowie – naszym ojcom, nasi ojcowie – nam. Fruwałem pod sufitem, wyrastały mi skrzydła, byłem małym fruwającym papieżem, byłem małym, uskrzydlonym, polskim papieże/n i wiedziałem wszystko. Miałem dar Ducha Świętego, mówiłem językami, umiałem nawet po łacinie. Nie potrafiłem tego, co wiem, wyrazić, jak by mnie postawiono na kuchennym stole, nie byłbym w stanie przemówić, ale dokładnie sformułowane argumenty były we mnie i dobrze je słyszałem.
– Czy nie rozumiesz dziadku, że ja osiągnę i uczynię rzeczy daleko donioślejsze? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jakie otwierają się możliwości, jakie plany, jakie pola i jakie niebiosa? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha – dlaczegóż nie bierzesz pod uwagę, że za moją sprawą, ta podstawowa nauka rodu Wojewodów zyska kiedyś inny wymiar? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha – być może taki będzie nosić tytuł albo tak się będzie zaczynać jedna z moich encyklik? „Dominus Deus carentem pecunia non diligit". I co ty na to? Jak ci się podoba? Niezłe. Sam czuję, że niezłe.
Czyż nie rozumiesz, dziadku? – a raczej nie: dziadku, bo przecież papież do nikogo, nawet do własnego rodzonego dziadka nie może mówić: dziadku; czyż zatem nie pojmujesz, Janie Nepomucenie (Janie Nepomucenie było bardzo dobre, mój wiecznie nawalony dziadek zasługiwał na szczyptę papieskiej surowości), czyż nie rozumiesz, Janie Nepomucenie, że ja naszej rodowej zasady nie tylko nie złamię, nie tylko będę jej wierny, ale ją wzmocnię, rozpowszechnię, być może nawet, jak mi się będzie chciało, uczynię ją jedną z zasad mojego pontyfikatu? I ona rozleje się na świat, i uczyni ludzkość bogatszą, czyli szczęśliwszą? Czyż nie rozumiesz, ziemski ojcze mojego ziemskiego ojca, że ja w licznych moich homiliach, orędziach, encyklikach i listach pasterskich przypominał będę naszą rodzinną zasadę ekonomicznej zapobiegliwości? Być może już w pierwszej, wygłoszonej natychmiast po zwycięskim konklawe przemowie przypomnę niezniszczalny – jak sam wiele razy określałeś – klan Wojewodów? Pojawię się w oknie biblioteki papieskiej i zgromadzonym na placu Świętego Piotra tłumom opowiem o dalekim kraju, z którego przybywam, o Granatowych Górach, w których pierwszy raz ujrzałem światło dzienne, i o ludziach, którzy mnie, papieża, ukształtowali. Przypomnę postacie księdza Kubali, profesora Chmielowskiego, młodego Messerschmidta, postacie moich rodziców, dziadków i stryjów. Wyeksponuję cechujący nas kult pracy, przezorności i solidności. Sięgnę w najgłębszą przeszłość i powiem o naszych przodkach, którzy bez względu na to, czy prowadzili średniowieczne warownie, renesansowe drukarnie, dziewiętnastowieczne noclegownie, przedwojenne księgarnie, okupacyjne bimbrownie czy socjalistyczne wytwórnie worków foliowych – zawsze wychodzili na swoje.
Ja oczywiście wiem, Janie Nepomucenie, że w istocie i przez większość stuleci nasi przodkowie byli ciemnymi jak tabaka w rogu kmiotami, ale pod moim słowem – rzeczywistość się ugnie. Wiadomo, że nie jest tak jak było, ale jest tak, jak się napisało – a jak się coś napisało papieżowi, to już jest, że ho ho. Ja słowem swoim stworzę albo przynajmniej zasugeruję istnienie wielopokoleniowego rodu przedsiębiorców bo, poza wszystkim, przyda mi się to w celach dydaktycznych. Potem bowiem w trakcie pontyfikatu we wszystkich moich wystąpieniach, a specjalnie często podczas moich licznych pielgrzymek do Ojczyzny dawał będę w rozmaitej postaci przypowieść o ekonomicznym ocaleniu, o gospodarczym przetrwaniu, o podnoszeniu się z pieniężnego upadku. Będę mówił o zawsze przychodzącym po czasie klęski czasie – osiąganego, ma się rozumieć, w pocie czoła – zwycięstwa. O przychodzących po chudych latach biedy, nędzy i głodu tłustych latach sytości i bogactwa. O lekkomyślnych ojcach popadających w ruinę i o przedsiębiorczych synach pieczołowicie odtwarzających majątkowe substancje. O nieostrożnych młodzieńcaclj dławionych moskiewskim jarzmem i podatkowymi domiarami i o śpieszących im z pomocą przezornych starcach. Będę mówił o majątkach spalonych w pożogach wojennych, zmytych przez powodzie, spustoszonych przez najeźdźców, przegranych w karty albo przepuszczonych na dziwki i zawsze (zawsze!) będę na koniec podkreślał – i głos mój wtedy w puencie będzie potężniał – że po katastrofalnych sezonach strat, apokalips i rozpusty przychodzi czas przezorności i pomnażania dóbr.