– Janku, darmo, trzeba się dać zbadać, trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła.
– Kto niby ma mnie badać? – pytał niczego dobrego niewróżącym głosem Jan Nepomucen.
– Jak to, kto? Ja, Janku.,Ja jestem starym i bardzo doświadczonym konowałem.
– Ty nie jesteś lekarzem. Przynajmniej dla mnie nie. Ty jesteś moim przyjacielem.
– Jestem lekarzem i jestem twoim przyjacielem. To chyba tym lepiej?
– To chyba tym gorzej – odpowiadał ponuro dziadek.
– Nie rozumiem.
– Jak nie rozumiesz, to jest twój problem, nie mój. W moim pojęciu przyjaźń polega na tym, także na tym, że nie dostarcza się przyjaciołom zbytecznych zgryzot.
– Tak jest, Janku, dobrze mówisz. Właśnie po to chcę ciebie zbadać, żeby zgryzotę od ciebie odgonić. Trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła, a potem ją przegnać, gdzie pieprz rośnie.
– Doktorze! – głos Jana Nepomucena powoli szedł w górę – Doktorze! Nie odwracaj kota do góry pytą! Nigdzie nie pójdę. Kilometra, jednego kilometra dzielącego mnie od twojego gabinetu nie zechcę pokonać… A zresztą… a zresztą jak faktycznie jesteś, a jesteś, starym i bardzo doświadczonym doktorem, to przecież wiesz, bez badania wiesz, co mi jest. Wiesz? Przecież wiesz? Tak czy nie?
– Domyślam się – doktor mówił bardzo powoli – domyślam się, jaka towarzyszka cię napadła. Ale żeby mieć pewność, a zwłaszcza żeby zacząć leczyć, muszą być badania.
– Nie będzie badań. Nic mi nie jest. Jestem w olimpijskiej formie. Faktycznie trochę źle się ostatnio czułem, ale już mi przeszło.
W końcowej fazie oporu istotnie próbował udawać, że mu przeszło, że nic mu nie jest, że długotrwałe, uporczywe i niczym nie uzasadnione ataki nieugaszonego pragnienia nagle minęły same z siebie. Nic mi nie jest, powtarzał w kółko, nic mi nie jest, nic mi nie jest. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie. Chryste Panie – zachłystywała się babka Joanna – Chryste Panie, jak kolejny raz słyszałam: nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie, to nie raz i nie dwa pomyślałam, że skrócę jego męki i chłopa zabiję. Nic mi nie jest, co najwyżej żołądek się trochę rozregulował, ale ja sobie z tym poradzę, ja mam swoją prywatną medycynę. Faktycznie miał swoją własną medycynę, bo przecież nigdy w życiu nie był u lekarza ani w szpitalu, nawet apteki omijał z daleka.
Prywatna medycyna Jana Nepomucena opierała się na dwu filarach. Po pierwsze, na wygrzewaniu wszystkiego, co ewentualnie dolega, po drugie – na zestawie prywatnych leków, które trzymał w silnie sfatygowanej reklamówce z napisem „Orbis". Były to mianowicie: krople miętowe, nervosol, aspiryna, puder pabiamid, przeterminowany biseptol, tubka oxycorru oraz brudnaworudy zwój bandaża elastycznego. Kiedy sięgał po reklamówkę z napisem „Orbis", kiedy wydobywał ją z dna szafy, kiedy zaczynał w niej grzebać, wiadomo było, że coś mu dolega. Można powiedzieć, że po szeleście reklamówki z napisem „Orbis" domownicy rozpoznawali jego słabszą formę.
– Źle się czujesz? Coś ci jest? – pytała babka Joanna, a on spoglądał na nią wzrokiem pełnym politowania, osłupienia, oburzenia i generalnego współczucia dla jej osobliwych pomysłów, które pomimo mijających lat nie przestawały go zdumiewać.
– Mnie coś jest? Ja się źle czuję? Joasiu, pomimo mijających lat twoje osobliwe pomysły nie przestają mnie zdumiewać. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie.
– To po co ci lekarstwa?
– Po nic. Sprawdzam, czy nie powinienem uzupełnić zasobów mojej prywatnej apteczki. Ale nawet moje prywatne leki mi po nic. Jestem w olimpijskiej formie.
Kiedy stosował drugi wariant swojego prywatnego leczenia, kiedy podejmował terapię grzewczą, był mniej skory do buńczuczności; oczywiście utrzymywał po staremu, że nic mu nie jest, ale frazę o olimpijskiej formie dawał rzadziej. Terapia grzewcza polegała na tym, że stał przy kaloryferze i grzał dolegliwe miejsce, najczęściej brzuch, bo z tym miał największe kłopoty i do lekkich niedyspozycji żołądkowych bagatelnym tonem niekiedy (bardzo niekiedy) się przyznawał. W sezonie nieugaszonego pragnienia reklamówka z napisem „Orbis" szeleściła bez przerwy, bez przerwy też, całymi godzinami, Jan Nepomucen stał przy kaloryferze i jak w miłosnym zbliżeniu przytykał biodra do żeliwnych żeberek.
– Poszedłem do lekarza jako człowiek obdarzony wszystkimi zmysłami, a wróciłem jako pozbawiony zmysłu smaku inwalida – Jan Nepomucen posępnie wpatrywał się w stojący przed nim talerz cienkiego rosołu z warzywami: dieta była dla niego nie do przejścia. Ściśle rzecz ujmując, dieta jako taka była do przejścia, nie do przejścia była rezygnacja ze słodyczy. Niby radził sobie ze wszystkim, wiadomość, że zagięła na niego parol towarzyszka cukrzyca, przyjął spokojnie, podporządkował się leczeniu. Brał leki, zastrzyki insuliny, które przychodziła mu robić wiecznie roześmiana pani Wandzia z pogotowia, przyjmował wręcz z seksualnym zapałem, bez problemu odstawił alkohol, bez entuzjazmu, ale zjadał warzywne rosoły i inne cienizny. Przeklinał wiotczejące mięśnie i wysychające ścięgna, ciało słabnące, odmawiające posłuszeństwa i niepotrafiące rano wykonać ani jednej pompki, ani nawet jednego przysiadu, było dlań nie do zniesienia, ale przecież jakoś je znosił. Braku słodyczy nie wytrzymywał. (Rozumiecie teraz, że od czasu do czasu wspominane na tych kartach kupowanie batonów Cadbury na Dworcu Centralnym nie jest żadną ekstrawagancją, ale ma genetyczny podkład). Jan Nepomucen bez łakoci nie potrafił się obejść. Mleczne czekolady, pudełka ptasiego mleczka, kilogramy kasztanek, malag, rodzynek i orzechów w czekoladzie melinował, gdzie mógł, i jak tylko była sposobność, obżerał się szaleńczo. Babka Joanna niczym wytrawny funkcjonariusz z nakazem rewizji szła od pokoju do pokoju i paliła kolejne dziuple z towarem. Tarczowa piła, klasyczny sztylet albo zwyczajna żyletka rozcina moje serce, kiedy o tym myślę. Drętwieję z rozpaczy, kiedy widzę moją siedemdziesięcioletnią babkę przeczesującą dom w poszukiwaniu słodyczy, które mogą zabić mojego dziadka, i tężeje mi w szlochu gardło, kiedy wyobrażam sobie mojego przeszło siedemdziesięciopięcioletniego dziadka chowającego po kątach słodycze, bez których nie może żyć.
Przez ładnych parę miesięcy po jego śmierci jeździłem do Granatowych Gór częściej niż zwykle. Któregoś razu, nie pamiętam już po co, pewnie śmiertelnie znudzony nieustającą żałobą babki, polazłem na strych. Jeden z wiecznie buszujących tam duchów sprawił, że stojąca w kącie szafa otwarła się ze skrzypieniem. Wewnątrz wisiało kilka ciemnostalowych górniczych garniturów. Dawno miałem pomysł, żeby przymierzyć, a może i wybrać jedną z absolutnie stylowych w swej archaiczności marynarek, powinna być dobra, powinna pasować – Jan Nepomucen był mniej więcej mojej postury. Marynarka pasowała, była dobra i w kieszeni też było pełno dobra: cztery mianowicie skamieniałe snickersy. Nie zdążył ich zjeść, bo umarł. Może trzymał je na najczarniejszą godzinę, może gdzie indziej miał inne, lepsze słodycze. Lepsze, czyli polskie. Jan Nepomucen był pod tym względem bezlitosnym szowinistą.
– W porównaniu z mleczną wedlowską milka smakuje jak psie gówno! W porównaniu z danusią twix to jest cienki Bolek! W porównaniu ze zwykłą krówką rafaello to jest bździna! – do dziś słyszę jego patriotyczne zawołania. Może zatem zostały te snickersy nieruszone, bo do końca miał gdzieś bardziej pod ręką schowaną wedlowską, danusię albo torebkę zwykłych krówek? Najpewniej jednak cztery odnalezione przeze mnie pośmiertne snickersy zostały nietknięte, bo nie umiał ich znaleźć. Gubił się, sam się gubił wśród niezliczonych skrytek. Ruszał się z coraz większym trudem, ból w niego wchodził za bólem.