Co się w końcu z moim ojcem stało? Przez nikogo niezauważony zszedł tylnymi, kuchennymi, przeciwpożarowymi czy czort wie jakimi schodami, jakimś cudem przemknął przez policyjne i strażackie kordony, ominął rosnący tłum, skręcił w Chmielną i jeszcze tego samego dnia poddał się zmieniającej go nie do poznania operacji plastycznej? Wyjechał za granicę? Operacja tak całkowicie go zmieniła, że incognito pojechał do Granatowych Gór i tam przez nikogo nierozpoznany udawał Supertajnego Wysłannika Watykanu? Śmiał się w duszy z tego żartu najprzedniejszego? Dusza jego – ze śmiechu – z ciała wyleciała? Sam, po wyskoczeniu z dwunastego albo z jeszcze wyższego piętra, własne zwłoki ukrył? Ktoś zawczasu suto przezeń opłacony to właśnie uczynił, zakopał starego w piwnicy i zalał betonem? Kto to był? Skorumpowany policjant? Gotowa na wszystko bezrobotna pielęgniarka? Ukraiński gangster? Warszawski świat przestępczy? Ruska mafia?
Ruska mafia nie na jego życzenie, ale egzekwując swoje słuszne racje go sprzątnęła? Miał u nich długi? To jest wysoce prawdopodobne, przy jego trybie życia prędzej czy później ma się u nich długi. Nie spłacał, ruska mafia przesuwała termin, ale w końcu straciła cierpliwość i go sprzątnęła, i teraz nie ma szans, ruska mafia, wiadomo, tak potrafi ukryć zwłoki ofiar, że ani człowiek, ani pies nie znajdzie.
Jak mam pewność, że nie żyje, to czemu czekam na jego powrót? Pomieszało mu się we łbie? Stracił pamięć i sam nie wie, gdzie jest? A może dla jaj stanął na parapecie? Może chciał do końca, do skonu, do zgonu, do upadu rozbawić towarzyszki swej ostatniej szampańskiej zabawy – Katię, Nadię albo Święte? Może się zwyczajnie pośliznął w najmniej stosownym momencie i runął? A może, jak już dla odegrania roli desperata wlazł na krawędź, nagle zrozumiał, jak strasznie łatwo jest tę rolę odegrać do końca? Może spojrzał w dół i treść i forma zawsze rozłącznie występujące w jego świadomości niedorobionego artysty nagle zlały się w harmonijną jedność, w dzieło życia, w doskonały, w doskonale hermetyczny, w tak doskonały, że dla zwykłych śmiertelników niewyobrażalny skok śmierci? Nagle zrozumiał, że z jednej strony ostro, najostrzej jak można, zagra przed zachwyconą publiką, że jeszcze jeden gest, jeden ruch, pół kroku i wprowadzi tę publikę w wiecznotrwałe osłupienie, z drugiej zaś strony zyska to, co w życiu najświętsze – święty spokój? Zrozumiał, że wprawdzie nie zazna aplauzu, nie usłyszy oklasków, owacji, ale w zamian nic go już więcej nie będzie bolało, nie będzie się więcej męczył, bał, cierpiał? Nie będzie czuł coraz żarliwszego żalu?
Nagle mu wyrosły niewidzialne skrzydła? Rozwinął się nad nim przejrzysty spadochron? W ostatniej chwili Opatrzność mu zesłała dar przezwyciężania grawitacji? I na spadochronie, na skrzydłach i jeszcze na dodatek w czapce niewidce uleciał w przestworza? A może zszedł normalnie po ludzku, po schodach, i po drodze wiedziony niepojętym odruchem zadzwonił do pierwszych lepszych drzwi. I uchyliły się wierzeje, i stanęła w nich przychylna samarytanka koło trzydziestki, i u niej znalazł schronienie, i do dziś tam mieszka, i nigdzie nie wychodzi, jedynie najgłębszą nocą wyprowadza na krótkie spacery czarnego sznaucera olbrzyma? Romansowa historia? Ulubiona wersja granatowogórzańskich taksówkarzy oraz mojej matki, że mianowicie tatuś musiał mieć na oku coś poważniejszego – wysuwała się na plan pierwszy?
Co tu kryć, było to prawdopodobne. Stary mój nie tylko w seksualnym, ale w ogóle w jakimś głębszym znaczeniu, był facetem tak intensywnie nastawionym na kobiety, że w gruncie rzeczy większość jego kontaktów ze światem zawsze miała jakiś podtekst erotyczny. W każdym razie nigdy w życiu nie poszedł na przykład do dentysty, no gdzie, to by mu nawet przez gardło nie przeszło (a czego nie da się powiedzieć, to nie istnieje), stary zatem też zresztą nie szedł, ale udawał się nie do dentysty, stary udawał się do pani doktor stomatolog, przeważnie do jakiejś zaprzyjaźnionej pani doktor stomatolog. Tak – mój stary leczył się wyłącznie u lekarek, strzygł wyłącznie u fryzjerek, składał zamówienia wyłącznie u kelnerek, gazety kupował wyłącznie u kioskarek, książki u księgarek, nawet garnitury obstalowywał nie u krawców, a u krawcowych itd., itp. Stawiał generalnie na damską obsługę i przypuszczenie, że obsługa jego obecnej, niedocieczonej kryjówki też jest damska – trzymało się kupy. W końcu nawet w moich przywidzeniach stary spotykał na schodach samarytankę, nie samarytanina.
O przywidzeniach, jakie miewała matka, ciężko w tej sytuacji w ogóle opowiadać. Z początku zwyczajnie nie mieściło się jej w głowie, że on znowu robi to samo. Przecież całkiem niedawno, kolejny raz się pogodzili, nie dalej jak parę miesięcy temu przekonywał ją z płaczem, żeby wróciła, że powinni spróbować jeszcze raz, że rozwód nie ma nic do rzeczy, nawet lepiej, że są po rozwodzie, bo prawdziwie i istotnie mogą wszystko zaczynać od początku, i przekonał ją, i wróciła, i próbowali. To znaczy ona próbowała, bo on, okazuje się, nie miał najmniejszego zamiaru się zmienić. Wróciła, próbowała, a tu mało, że nic się nie zmieniło, to jeszcze w dodatku taki wstyd, wstyd podwójny, najpierw wstyd na całą Polskę, bo podobno starego w natchnieniu negocjującego z policją warunki odstąpienia od skoku z dwunastego, a może nawet z piętnastego piętra pokazywali w telewizji, w to akurat nie chciało mi się wierzyć, ale podobno na jakimś brukowym kanale to było, on, nie on, wszystko jedno, i tak ludzie się śmiali, tak czy tak wstyd, a teraz wstyd jeszcze większy, bo na pewno, na pewno znowu robi to samo, na pewno zaszył się gdzieś z jakąś dupą, aż się wierzyć nie chce, człowiek jest pewien, a wierzyć mu się nie chce.
Pełne obrzydzenia osłupienie matki, że on znowu robi to samo, przekładało się na wymyślność jej domysłów. Kim ona jest? Kim jest ta kolejna suka? Gdzie uciekli? Do jakiego miasta? Do jakiego kraju? Na jaki kontynent? Na jakie pustkowie? Matka, popadłszy w swoisty ciąg furiackich przypuszczeń, chyba w sensie ścisłym rozpatrzyła wszystkie istniejące (łącznie z istniejącymi tylko w filmie i literaturze) profesje, klasy społeczne, narodowości, rasy, wyznania i szerokości geograficzne. Uciekł z małolatą poznaną na Dworcu Centralnym. Z zamożną wdową po producencie opon wyjechał do Los Angeles. Zaszył się w Sudetach u całkiem jeszcze ponętnej właścicielki gospodarstwa agroturystycznego. Uwiódł siostrę islamskiego terrorysty i pod rygorem śmierci musiał się z nią ożenić. Zakochała się w nim białoruska kurwa, którą teraz ścigają, a z nią, rzecz jasna, i jego, bezwzględni bracia. Postanowił spełnić marzenie życia i poleciał do Rio de Janeiro na mecz piłkarski, i tak go to wciągnęło, że u boku poznanej tam tancerki czeka na koniec rozgrywek. Uwiodła go zepsuta do szpiku kości austriacka baronowa i teraz na zamku w Alpach żyje równocześnie z nią, jej córką, jej wnuczką oraz muskularnym kamerdynerem z domieszką krwi murzyńskiej. W sumie lepiej jakby nie żył, jakby się zabił, jakby skoczył z tego wieżowca. Ale i ten skok jak wszystko w jego życiu był obłudny, nieudany, niby był, a może go nie było. Na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra stał na pewno. Ale co było dalej? Rekonstruuję jego drogę, tak jakbym rekonstruował tor kamienia przepadłego w wodzie.
A może jak stał nad otchłanią i jak spoglądał wzdłuż dziewiętnastego południka, widoczność nie była taka jak dzisiaj, czyli żadna, nie było zasp i wydm nieprzeniknionego powietrza, ale wszystko było widać jak na dłoni: Granatowe Góry, mieszane lasy, dom, dach domu, przestronną kuchnię i piec uczyniony z żółtych kafli i wielki stół pośrodku kuchni?
Wszystko widać jak na dłoni i wszystko jest jak dwadzieścia lat temu: biesiadnicy siedzą za stołem. Pustoszeją kolejne butelki peweksowskich trunków, a oni gadają! Perorują! Żartują! Snują opowieści! Słuchają płyt – niezmiennie: Biczewska, Okudżawa, Wysocki, Wertyński, same, w każdym razie, ruskie kawałki. Popijają, zakąszają domowym chlebem, swojskimi ogórkami i kiełbasą z rzeźni stryja Karola Adolfa. On sam siedzi za stołem, mój stary z warszawskiego parapetu widzi go wyraźnie, i widzi samego siebie unoszącego nad obrusem dłoń w wytrawnie wymownym geście, i widzi młodego Messerschmidta, swego towarzysza w niespełnieniu, bo tak jak stary nie dostał się do szkoły teatralnej i nie został wielkim i ostro pijącym aktorem, tak młody Messerschmidt nie ukończył Awuefu i nie został mistrzem świata w biegach. Teraz jego palce z czułością obejmują kieliszek. Obok siedzi, jak zawsze zasępiony, doktor Swobodziczka, jest też profesor Chmielowski, o którym nigdy jeszcze nie opowiadałem – ale na razie mam cztery lata i nie wiem, że w ogóle będę opowiadał, nie wiem, że będę słyszał, zapamiętywał i co do joty powtarzał cudze PINy. Nie wiem też, że już nigdy w życiu nie zobaczę tak szczęśliwych ludzi jak nasi niespełnieni stołownicy. Przecież i profesor Chmielowski, choć ukończył uniwersytet i w granatowogórzańskiej hierarchii stoi wysoko – uczy (mnie też będzie uczył) humanistycznych przedmiotów w miejscowym gimnazjum – nosił kiedyś w sercu inne zamiary: chciał być sławnym historykiem, autorem doniosłego zarysu dziejów Polski. Doktor Swobodziczka – wiecie już o nim niejedno, tym łatwiej przyjdziecie do myśli, że doktor ze swymi talentami powinien być co najmniej ordynatorem wielkiego szpitala wojewódzkiego albo stołecznego. Wszyscy niespełnieni! Same fiaska! Najszczęśliwsi ludzie świata! Biesiadują do późna, a gdy robi się już bardzo późno, nie tak wprawdzie późno, by kończyć, ale na tyle późno, by przejść do fazy prawdziwie męskich rozrywek, słowem, gdy wybija godzina rozbudzonych przez alkohol żądz, stary wstaje zza stołu i udaje się do pokoju dowcipnie zwanego przez domowników biblioteką i przynosi trzy (ze stycznia 68, czerwca 75 i sierpnia 76) rozlatujące się numery „Playboya". Zapada cisza, głowy pochylają się nad fotografiami nie z tego świata, archiwalne piękności przechodzą z rąk do rąk. Towarzysze broni wypijają jeszcze dwie lub trzy kolejki i sprawiedliwie dzielą się kobietami. Młodemu Messerschmidtowi przypada dziś Linda Beatty rocznik 1950.