Z twojego losu, Janie Nepomucenie, uczynię szereg przypowieści wręcz ewangelicznych. Opowiem, jak w czasie wojny wywieziony na roboty do Niemiec romansowałeś z córką bauera, jak po wojnie trawiony wyrzutami sumienia (sypianie z bauerówną było wedle ciebie zdradą Polski) gorliwie włączyłeś się w budowę nowego ładu, opowiem, jakim byłeś antyklerykałem, jak darłeś mordę na babkę Joannę, jakim byłeś skąpcem, jak czyniłeś o brak pieniędzy burdy piekielne. Tak jest, opowiem o tobie, Janie Nepomucenie, przytoczę twoje słowa i twoje uczynki. Będzie twoim wielkim pechem, że ja, któremu tak stanowczo zabraniałeś zostania papieżem, zostanę nim wbrew twojej woli i wbrew twoim zakazom. To będzie twoim wielkim pechem, ale i twoim wielkim, największym szczęściem. Przejdziesz bowiem do historii jako postać z moich papieskich przypowieści. Szczęściem twoim będzie, że w ogóle znajdziesz się w papieskiej narracji, pechem, że znajdziesz się w niej jako postać kontrowersyjna. Jako Jan Nepomucen Gniewny i Zapalczywy. Jako brat nasz w Jezusie Chrystusie, a tu na ziemi dziadek nasz drący się wniebogłosy i oskarżający siostrę naszą w Jezusię Chrystusie, a tu na ziemi babkę naszą Joannę, o lekkomyślność i marnotrawstwo. Czyniłeś tak przecież, Janie Nepomucenie; oczywiście inne, po stokroć gorsze rzeczy też czyniłeś i o nich też będzie w swoim czasie mowa, ale teraz jest nam przydatna ta właśnie alegoria, teraz jest nam przydatna alegoria pasująca do wilczego polskiego kapitalizmu, teraz przydatne jest nam biblijne podobieństwo do rzekomego bankruta. Bo przecież byłeś rzekomym bankrutem, byłeś nim, gdy nie przebierając w słowach, groziłeś babce radykalnym dokręceniem śruby.
– Jestem kompletnie bez grosza! – ryczałeś na całe gardło, ryczałeś tak, jakbyś znów komuś zabraniał zostania papieżem. – Jestem kompletnie bez grosza! Czy ty, kobieto, potrafisz to pojąć!? Nie mam na chleb! Rozumiesz!? Nie mam grosza ani na chleb, ani na suchą bułkę! Pójdziemy z torbami! Wszyscy pójdziemy z torbami! I my pójdziemy z torbami! I nasze dzieci pójdą z torbami! I nasz wnuk pójdzie z torbami! Tak darłeś się, Janie Nepomucenie, i słuchali cię domownicy, i słuchała cię babka Joanna, i słuchał cię twój wnuk, dziecko, które miało kiedyś zostać Ojcem Świętym, i w głowie dziecka majaczyła za każdym razem tajemnicza wyprawa z torbami. Spowita w kłęby pustynnych piasków karawana objuczona setkami aktówek, teczek, sakw i wszelakich tobołów posuwała się od obozowiska do obozowiska. Posępny orszak milczących wędrowców przemierzających fantasmagoryczne miasta, idących przez ruchome równiny, wspinających się na tonące w sepiowym świetle góry Kaukazu śnił mu się co noc. Niestety, przebudzenia były bolesne. Zawsze bowiem, zawsze bowiem się okazywało, że ty, Janie Nepomucenie, nie masz wprawdzie grosza ani na chleb, ani na suchą bułkę, ale masz jeszcze ostatnie sto albo tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które w tej sytuacji trzeba będzie naruszyć. Szczerze ci powiem, Janie Nepomucenie, że poniosło mnie w końcówce i w wziętej z dziecięcej głowy wizji sennej karawany z torbami nie ma krztyny prawdy. Raz, jeden raz dałem się nabrać na twoje rzężenie i potem już z przyrodzonym mi sceptycyzmem oddalałem traumę, bo dobrze wiedziałem, że marzenie, by nasza familia stała gromadą wędrownych kloszardów, to jest marzenie ściętej głowy. Teraz znów dałem się ponieść i poszedłem na lep językowego piękna, ale w przyszłości, jak już faktycznie zamieszkam w Watykanie, będę na to uważał i, co więcej, radykalnie i świadomie będę to zmieniał. Będę bowiem papieżem reformatorem. Tak jak moi poprzednicy na Stolicy Piętrowej odrzucili lektyki, korony, sztafaże i puste ozdoby, tak i ja je z mego stylu usunę. Tak jak Jan XXIII odrzucił sedia gestatoria, tak jak Paweł VI polecił usunąć z papieskiego domu wyszukane meble i tron obity czerwienią, tak jak Jan Paweł I nie włożył już tiary i radykalnie uprościł ceremonię koronacji, i tak jak Jan Paweł II ruszył pomiędzy lud – i ja ruszę i odrzucę korony, insygnia, pióropusze, sztafaże i ozdoby mojego języka i będę, w lud wszedłszy, walił prosto z mostu. Kto nie ma pieniędzy odłożonych na czarną godzinę, tego Pan Bóg nie kocha. Jak ta wersja będzie po łacinie – nie wiem, ale już teraz urbi et orbi mogę dobrą realistyczną polszczyzną opowiedzieć historię stryja naszego, Karola Adolfa.
Stryj nasz, Karol Adolf, był na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku dyrektorem niewielkiej rzeźni w Granatowych Górach. Żył, jak na tamte czasy, niezmiernie dostatnio: mieszkał w pięknym, widnym domu, co dwa lata zmieniał samochód, co roku jeździł – tu się mylicie – nie do Bułgarii, a do Jugosławii. Codziennie wstawał o wpół do czwartej rano, o czwartej rano był już w swojej, choć oczywiście nie swojej, bo państwowej rzeźni. Frajerskiego dylematu: czy bardziej oko pańskie, czy bardziej oko państwowe konia tuczy, nie będziemy tu rozbierać, tym bardziej że w przypadku stryja Karola Adolfa najtrafniejsze byłoby powiedzenie: oko pańskie nie tyle konia tuczy, co poprawia jakość ubojową wszelakiego bydła. Wędliny były pierwszorzędne. Ludzie z dalekich stron przyjeżdżali, żeby w rzeźni prowadzonej przez stryja Karola Adolfa kupić ile się da kiełbasy – najlepiej – jałowcowej, mięsa – najlepiej – wołowego czy choćby nawet parówek – najlepiej – cielęcych.
Towarzysze z powiatu albo województwa, którzy często po swym trudzie odpoczywali w tutejszych pensjonatach, byli zachwyceni. Oto okazuje się, towarzysze, że nasza uspołeczniona gospodarka może produkować produkty najwyższej jakości. Wymiernym przykładem jest, towarzysze, towarzysz dyrektor Karol Adolf Wojewoda, który na swoim terenie osiąga znakomite rezultaty.
Towarzysze z powiatu albo województwa zapraszali do siebie stryja Karola Adolfa, pragnęli bliżej poznać tak operatywnego towarzysza dyrektora, biesiadowali wspólnie – bywało – do późnych godzin nocnych. Długotrwałe, coraz częstsze i coraz bardziej w swej huczności wyniszczające bankiety nie odciskały się wszakże zgubnym piętnem ani na pracy, ani na zdrowiu. Stryj Karol Adolf miał wielki i cudowny dar spalania alkoholu, niezmiennie wstawał o wpół do czwartej rano i niezmiennie o czwartej rano był już na przetwórni albo na ubojni. Sława małej, leżącej u stóp Granatowych Gór rzeźni rosła, rosła też liczba wpływowych przyjaciół stryja. Ale sława sławą, przyjaźń przyjaźnią, system systemem. Jedni towarzysze z powiatu albo województwa odchodzili, przychodzili inni, jedna kontrola wyjeżdżała, przyjeżdżała następna. Za którymś razem okazało się, że teza, jakoby w warunkach gospodarki uspołecznionej można było osiągać wysoką jakość produktu, to jest, towarzysze, ekspansywny idealizm. Albo jedno, towarzysze, albo drugie. Ponieważ tu występowało zjawisko wysokiej jakości, w nieunikniony sposób naruszone musiały zostać zasady gospodarki uspołecznionej, a to jest, towarzysze, nie tylko sprawa polityczna, to jest także sprawa kryminalna.