– No właśnie – włącza się profesor Chmielowski – dlaczego koniec? Nie jest powiedziane, że koniec…
– Panie profesorze, doprawdy, panie profesorze – stary z wysokości piętnastego piętra i z odległości pięciuset kilometrów podziwia doskonałą imitację własnego wystudiowanego zdumienia. – Doprawdy, panie profesorze, pan ma najmniej powodów, żeby szukać dobrych stron w ewentualnym przyjeździe do nas na stałe Głowy Kościoła Rzymskiego. Pan z pańskimi skłonnościami będzie przecież w specjalnie niezręcznej sytuacji.
– Przecież ja miarkuję i sublimuję moje skłonności – rozkłada ręce profesor. – Oczywiście nie sublimuję ich tak, jak bym chciał. Już dawno – głos profesora nie chce
brzmieć zbyt defensywnie, ale nie całkiem się to udaje – już dawno zauważyłem, że moje skłonności to za mało, by zostać wybitnym intelektualistą, choć wielkich intelektualistów o moich skłonnościach było wielu… Widać czegoś jeszcze mi nie dostaje… Najpewniej talentu… A jednak – sublimuję i miarkuję. Moim, być może pyszałkowatym, zdaniem sublimuję i miarkuję w najwyższym stopniu… A idzie mi o to, żeby nie patrzeć pesymistycznie, ale optymistycznie. Nie szukajmy złych stron w tym, co być może nas czeka, ale szukajmy dobrych stron. Nie nastawiajmy się na koniec wszystkich rzeczy, ale zastanówmy się nad tym, co może się zacząć…
– Otóż to, otóż to – wpada w słowa profesora milczący do tej pory stryj Karol Adolf – szukajmy dobrych stron! Przecież to jest dla nas wszystkich ogromna szansa! To jest szansa dla naszej miejscowości! To jest szansa dla całego naszego regionu! Zaczną tu przybywać dziennikarze z całego świata! Ruszą do nas pielgrzymki! Całe rzesze pątników!
– I pątniczek – szepce chyba jednak w tym momencie rezygnujący z samobójstwa mój stary.
– I pątniczek – potwierdza machinalnie stryj Karol Adolf – słowem, tłumy ludzi, które trzeba będzie nakarmić, napoić i przenocować. Jak dobrze wystartujemy, jak wystartujemy odpowiednio wcześnie, to nie tylko wszyscy staniemy na nogi, ale i my, i nasze dzieci, i może nawet nasze wnuki będą zabezpieczone do końca życia. Przecież ja sam – stryj zamyśla się na chwilę – przecież ja sam bez zwłoki wystartuję na przykład z… Przecież ja sam natychmiast wystartuję na przykład, właśnie, skoro była o tym mowa, wystartuję z… wystartuję z… – stryj już wie z czym wystartuje, ale jeszcze zwleka, jeszcze odlicza sekundy, by w końcu tym tryumfalnie} obwieścić: Wystartuję z kabanosem papieskimi Tak, wystartuję z kabanosem papieskim i będę nie do pobicia!
– Lepiej z polędwicą papieską – podsuwa twórczo profesor Chmielowski.
– Dlaczego lepiej z polędwicą? – tryumf w głosie stryja ustępuje miejsca popłochowi. – Dlaczego lepiej z polędwicą papieską?
– Lepiej brzmi. A co lepiej brzmi, jest skuteczniejsze medialnie. W frazie polędwica papieska masz pan aliterację, mocny i wpadający w ucho efekt poetycki.
– Ali… co?
– Aliterację – tłumaczy cierpliwie profesor – słowa zaczynają się od tych samych głosek.
– Parówki papieskie? – stryj okazuje się nadzwyczaj pojętnym uczniem. – Podroby papieskie? Pieczeń papieska? Placki popapiesku? Pyzy papieskie? Podgarlina papieska?
– Piwo papieskie – wtrąca nieoczekiwanie najwyraźniej coraz bardziej pijany młody Messerschmidt. – Poproszę piwo papieskie, warzywa po watykańsku i pół litra czystej.
– Zaraz, zaraz, panowie, zanim omówimy perspektywy czekającego nas cudu gospodarczego – doktor Swobodziczka jest wyraźnie zniecierpliwiony – i zanim ustalimy czekające nas jadłospisy – ja muszę jedną rzecz wyjaśnić. Wreszcie i raz na zawsze. Wreszcie i raz na zawsze i, ksiądz wybaczy (równie wymowny, co prawie niedostrzegalny skłon głowy), bez względu na obecność księdza. Człowieku – doktor całym ciałem wychyla się w stronę młodego Messerschmidta i przemawia dobitnie i powoli – człowieku, jak ty to robisz? Jakim cudem udaje ci się ogolić stojącą pod stołem flaszkę do dna, skoro cały czas siedzisz nieruchomo i ani łeb, ani ręka, ani żaden mięsień ci nawet nie drgnie? Jak ty to robisz?
– Mam… – czka młody Messerschmidt – mam… mam dar bilokacji… Umiem być w dwóch miejscach naraz… Niczym ojciec Pio… Tak… Mam, niczym ojciec Pio, dar bilokacji i dlatego raduję się na przyjazd Ojca Świętego, albowiem pragnę z nim o tym pomówić…
– No to teraz, chłopie, żeby się napić – ton doktora jest zarazem i jadowity, i pełen prawdziwej troski – będziesz musiał swoje bilokacyjne bicepsy potężnie wytężać, będziesz się musiał od samego siebie na bardzo znaczne odległości oddalać. W Granatowych Górach już nie pochlasz, nawet jakbyś się maksymalnie rozdwoił. Będziesz musiał swoje drugie pijące ja co najmniej do Suchych Łąk albo nawet do Białych Wód na kielicha wysyłać… – U nas, bracie, teraz wiecznotrwała prohibicja nastanie…
– Ależ panowie, o czym wy mówicie, dajcie spokój – ksiądz Kubala od dłuższego czasu chce powiedzieć coś rozstrzygającego, ale doktor nie daje mu dojść do głosu. Sam swój głos podnosi, podnosi go do krzyku i siła jego krzyku dorównuje sile argumentów.
– Jaki spokój? Jaki spokój? Przecież zawsze podczas pielgrzymek Ojca Świętego do Ojczyzny wprowadzano prohibicję, tak czy nie? W miastach i wioskach, które nawiedzał, zawsze był słynny zakaz sprzedaży napojów alkoholowych zawierających powyżej cztery koma pięć, a nieraz i wszystkich, tak czy nie? Czyli teraz, jak osiądzie w Granatowych Górach na stałe, ten sam zakaz będzie tu obowiązywał też na stałe, tak czy nie?
– Nawet jak rozwiązanie nie będzie tak rygorystyczne – profesor Chmielowski stara się złagodzić, ale w efekcie zaostrza – nawet jak rozwiązanie nie będzie tak rygorystyczne, to pewne problemy pojawią się niezawodnie. Wiadomo na przykład, że ustawowo niedopuszczalny jest wyszynk alkoholu w odległości mniejszej niż sto metrów od obiektu sakralnego…
– Czyli! – tryumfuje wisielcze doktor. – Czyli powstanie u nas ciekawy problem prawny: w jakiej mianowicie odległości od papieża można sprzedawać gorzałę! Innymi słowy, mówiąc: wszystkie knajpy kaput! Co tu mówić o koniunkturze! Na co koniunkturze? Na widokówki? Na gipsowe figurki? Na polędwicę? Ile można zjeść polędwicy? Sam – jak panowie wiecie – z powodu ścisłej diety od ładnych paru lat nie gram w tej lidze, toteż tym bezinteresowniej pytam: Ile można zjeść polędwicy? Ile można zjeść polędwicy, obojętnie, z kielichem czy bez kielicha?
– Chwileczkę – stryj Karol Adolf podnosi palce – obawiam się, że zachodzi tu jakieś nieporozumienie. My nie będziemy jeść polędwicy papieskiej. My będziemy produkować i sprzedawać polędwicę papieską. Jadł ją będzie świat.
– Sam pan rzekłeś – doktor zaciska usta i spogląda szyderczo.
– Co mianowicie rzekłem?
– Że my nie należymy do świata – stryj chce odpowiedzieć, ale doktor ucisza go słynnym gestem Pana Jezusa uśmierzającego wzburzone morze. – Tak właśnie jest! Masz pan w całej rozciągłości rację! Nie należymy do świata. Lub, niech będzie: lada chwila przestaniemy należeć. Nasze życie runie. Runie życie wszystkich dokoła. Niepodobna żyć w cieniu, a raczej w blasku majestatu Następcy Świętego Piotra. Jedyna nadzieja, że to wszystko plotka i fantazja.
– Właściwie dlaczego – profesor Chmielowski nagle markotnieje i poważnieje – właściwie dlaczego niepodobna żyć w pobliżu świętości? Co to, sami śmiertelni grzesznicy żyją w Granatowych Górach? Sami rozpustnicy i same nierządnice?
– Oczywiście, że sami grzesznicy! – zaperza się doktor. – Już nie mówię nawet, że sami grzesznicy w kontekście papieskiej doskonałości, ale zwyczajnie sami grzesznicy! Przejdź się pan po domach! Wyobraź pan sobie, że pan masz niczym Biskup Rzymu dar Ducha Świętego i widzisz pan przez ściany, i podnosisz pan dachy, i czytasz w myślach, i odgadujesz zamiary! Co pan widzisz? Co pan słyszysz? Co pan czujesz? Rojowisko grzechu! Weź, kto mieszka najbliżej? Kohoutek! Zajrzyjmy do Kohoutka! Proszę: trzeci raz żonaty! Z pierwszą żoną się rozwiódł, drugą pochował, trzecia chora, jak umrze, będzie czwarta. Członek PZPR aż do rozwiązania partii. Wystarczy. Następne domostwo: święci państwo Żerdkowie. Pracowici, pobożni, niepijący. Aż szkoda, że ich skąpstwo graniczy z pomieszaniem zmysłów. Dalej. Krawalowie. Nie ma o czym mówić: on pije, ona nic nie robi. Wierzy pan w to, że jak papież zamieszka sto metrów od Krawatów, on przestanie pić, a ona weźmie się do roboty? Wierzy pan w to? Bo ja nie. Jak żyją, tak żyją, ale po przyjeździe Papy i to ich marne życie pójdzie w pizdu! Dalej. Next home. Tyrałowie. Młoda Tyrałówna, jak powszechnie wiadomo, zaraz po maturze wyjechała do Warszawy i tam żyje na kocią łapę z pewnym żonatym i starszym o ćwierć wieku reżyserem teatralnym. Już widzę, jak mamusia do dziecka list pisze: Droga córciu, U nas nic nowego poza tym, że do mieszkania w sąsiedztwie wprowadził się Ojciec Święty. Często go widujemy i nawet nieraz jak się pod sklepem spotkamy, to rozmawiamy. Bardzo to jest uprzejmy i mity Pan. Chcielibyśmy z ojcem, żebyś i ty, córciu, go poznała. Zostaw tego starego dziada, który przekreśla twoje życie, i wróć do nas. Tak… Już widzę, jak stara Tyrałowa taki list pisze, i jeszcze lepiej widzę, jak młoda po przeczytaniu natychmiast się pakuje i przyjeżdża. Dalej. Kontynuujemy przechadzkę po naszej przeuroczej miejscowości. Kto następny? Państwo Stolzowie? Cóż za zachwycające urozmaicenie! Tym razem ona pije, on zaś nic nie robi. Nadzieja na to, że Papież doceni męczeństwo męża z powodu alkoholizmu żony, jest wszakże nikła. Dalej. Państwo Masztalowie. Kolejna modyfikacja odwiecznego układu. On wprawdzie jako nadzorca Ośrodka Sportowego pracuje, ale ponieważ wciąż zajmuje się swoją bezrobotną i pijącą małżonką, nawet jego heroiczna robota wiele pozostawia do życzenia. Dalej. Pan restaurator Manna zwany przez tutejszych aborygenów Kaszą Manną z Nieba. Chwalebny zwyczaj starych Greków rozcieńczania wina wodą został, jak wszyscy wiemy, przez pana restauratora Mannę twórczo rozwinięty, rozszerzony i pogłębiony. Czy Papież doceni zasługi Manny w zbożnym dziele podtrzymywania narodu w trzeźwości, pewne nie jest. Dalej. Rozległa willa dyrektora Kopca. Raczej zakład karny albo laboratorium naukowe, w którym prowadzi się rozległe badania w temacie: przemoc w rodzinie. Dalej państwo Schloffkovie – źródło majątku, czyli szmugiel aut na gigantyczną skalę – zostawiam na boku. Powiedzmy, że tym razem idzie o grzech obżarstwa: pani Schloffkova, jak powszechnie wiadomo, objada się do nieprzytomności. A nie powinna, w końcu waży swoje. Dalej stara pani Barabowa – święta osoba, co cierpi za grzechy własnych dzieci. Jakie to są grzechy, nie chce mi się gadać, urbi et orbi są to sprawy znane. Dalej CedroCedrowscy. Tu przynajmniej układ jest symetryczny: ona zdradza jego i on ją równie intensywnie. On, dodajmy, komuch, ona działaczka opozycji demokratycznej. Jej aktualny kochanek jest jego kolegą, dawnym komuchem, jego aktualna panienka jest córką jej zastępczyni z dawnego podziemia. Gejzery symetrii! Następne dwa domy zachowują symetrię, tylko jak je połączyć w harmonijną całość: u Południaków ona się puszcza, a u Kwiczałów on. Dalej. Mam w ogóle dalej mówić? Mam jeszcze wymieniać kolejne postaci, aż dojdę do jedynego bezgrzesznego w naszej okolicy świętego kioskarza, pana Śliwki, którego, jak powszechnie wiadomo, nawet dzieci okradają? Zresztą – dać się dzieciom okradać – też jest grzechem, grzechem nieporadności mianowicie… Mają panowie w ogóle chęć dalej naszą miejscowość od tej niekonwencjonalnej, choć przecież też wiadomej, strony zwiedzać? Nam wiadomej, bo przecież Święty Przybysz więcej jeszcze niegodziwości ujrzy. Mają panowie dalszą chęć? Bo mnie, przewodnikowi, szczerze powiem, odechciało się…