– Czyli on do nas – ulga w głosie doktora Swobodziczki jest nadto słyszalna – czyli on do nas jakby… jakby ukrywać się przyjeżdża? Dobrze kombinuję?
– W pewnym sensie można tak powiedzieć – ksiądz odpowiada z niechęcią, a też widać żałować zaczyna swego wybuchu.
– Czyli dla konspiracji wszystko zostanie – upewnia się doktor – po staremu? Wszystko po staremu – tryumfalny uśmiech rozjaśnia oblicze doktora – a nawet dla konspiracji jeszcze bardziej? Jeszcze bardziej po staremu? Tak? Jak tak, jak tak, to ja osobiście zarządzam – doktor zaczyna euforycznie grzebać w kieszeniach. – Jak tak, to ja osobiście zarządzam natychmiastową ściepę na kolorowy telewizor dla Ojca Świętego!
– Wszystko jedno, w jakiej będzie konspiracji – mówi oddalająca się w głąb domostwa babka Joanna. – Wszystko jedno. W konspiracji czy nie w konspiracji – podłoga musi być umyta i pościel zmieniona.
ROZDZIAŁ IX – Dalszy przebieg wydarzeń Bemowo
Śladów krwi było bardzo mało, może nie było ich wcale, ale w takiej sytuacji człowiek każdy ślad bierze za ślad krwi. Policjant o nieczytelnym stopniu szedł przodem po krętych schodach, ja za nim. Schodziliśmy do skarbca Banku LwowskoWileńskiego, w którym równo miesiąc temu desperacko złaknieni lepszego życia bandyci zastrzelili trzy kasjerki i zrabowali kilkadziesiąt tysięcy złotych. Podobno liczyli na więcej, wiadomo: zawsze liczy się na więcej. Kasy, ile by jej nie było, zawsze jest za mało. Nie trzeba napadać na banki, żeby to wiedzieć. Choć ci, co napadają na banki, a po otwarciu sejfu doznają rozczarowania, mają pewnie na ten temat wiedzę specjalnie gorzką. Gromadzenie wiedzy jest gromadzeniem goryczy – jak mawiali ksiądz Kubala i Eklezjasta.
Równo miesiąc temu, w mgliste sobotnie przedpołudnie, portier liceum fotograficznego na Powązkach, gdzie co tydzień grywaliśmy w piłkę – spazmatycznymi okrzykami powiadomił nas o napadzie. Nas zresztą jak nas. Na wpół zrujnowaną salę gimnastyczną wynajmowali redaktorzy „Polityki", przeważnie tęgawi faceci koło pięćdziesiątki. Grywałem z nimi na krzywy ryj. Zabrał mnie tam kiedyś znajomy znajomego, redaktorzy grali typowy futbol starszych panów, nie mogłem się powstrzymać przed nietaktownymi przyśpieszeniami i skłonnością do ostrzejszych starć. Tolerowali mnie, choć do specjalnego bratania się nie dopuszczali. Mieli w sobie szyk generacji, która na początku lat siedemdziesiątych wydała najlepszą jedenastkę w dziejach polskiego futbolu.
– Panowie! – portier prawie krzyczał. – Panowie redaktorzy! Słyszeliście? Dziś rano gangsterzy napadli na bank przy placu Wieży! Dziś o ósmej rano! Trzy albo cztery osoby zabili! Pieniędzy zrabowali nie wiadomo ile! Policja przeczesuje miasto! Panowie redaktorzy, powinniście coś więcej wiedzieć w tej sprawie!
Panowie redaktorzy jednak niczego nie wiedzieli. Wpierw z niedowierzaniem spoglądali na rozgorączkowanego portiera, wysokiego chudego mężczyznę o tak ściągniętych rysach twarzy, jakby od lat nękał go jakiś uporczywy ból, najpewniej dolegliwości gastryczne, nikt nic nie wiedział, w końcu najbardziej rzutki, a też najbardziej bramkostrzelny redaktor gdzieś zadzwonił z telefonu komórkowego. – Tak, tak, tak – powtarzał mechanicznie. Przez pożółkłą szybę prowizorycznej szatni widać było mur pobliskiego cmentarza. Znów, tym razem znacznie wyraźniej niż wtedy przed hotelem, usłyszałem daleki i rozpaczliwy krzyk.
Grało mi się tego dnia świetnie, wychodziło mi wszystko, strzeliłem siedem bramek, choć na sukces zespołowy moje wyczyny nie miały przełożenia. Nasza drużyna i tak przegrała. Nasza zresztą jak nasza. Wściekle zmęczony, ale też zrelaksowany długim gorącym prysznicem – wróciłem do domu, wyłączyłem telefony, położyłem się na wersalce i zasnąłem jak zabity. Kiedy się obudziłem, było zupełnie ciemno. Zrobiłem sobie trzy jajka po wiedeńsku, zjadłem z wilczym apetytem, w przypływie neurotycznej
paniki dokładnie wysprzątałem pokój, zadbałem, by wszystkie przedmioty ułożone były symetrycznie, potem ubrałem się cieplej niż zwykle i na piechotę ruszyłem w kierunku placu Wieży. Szlak przez Jana Pawła, podziemia Dworca Centralnego, Aleje, Poznańską i Żurawią znałem na pamięć. Wyprawa posuwała się szparko, bez specjalnych przeszkód i zbytecznych popasów, toteż rychło ujrzeliśmy rozciągające się przed nami światła i ciemności placu Wieży. Ściśle po przeciwnej stronie widać było znaczniejsze niż w innych miejscach poruszenie, liczniejsze mrowiły się tam reflektory, głośniejsze stamtąd dochodziły głosy. Zrobiłem sześć okrążeń, sześć razy przechodziłem obok małej filii Banku LwowskoWileńskiego, pod którym stały mnogie policyjne auta i karetki, kręcili się funkcjonariusze, gromadzili się gapie. Z daleka słyszałem rejwach, ale zawsze im, pokonując kolejne okrążenie, byłem bliżej, tym było tam ciszej. Za czwartym razem usłyszałem, jak ktoś w głębi rosnącego tłumu szepcze: one tam dalej leżą, one tam dalej leżą zabite na betonie. Ktoś kładł pierwszą różę pod murem, ktoś zapalał pierwszą świecę, z poloneza wysiadły trzy osoby, nie trzeba było nie tylko żadnej przenikliwości, nie trzeba było w ogóle niczego wiedzieć o świecie, by mieć pewność, że jest to ojciec, matka i brat jednej z zabitych kasjerek. Daremnie odganiałem od siebie myśl, że ta ledwie trzymająca się na nogach trójka to są rodzice i brat całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lodowatej blondynki, która teraz z wyrwą w tyle czaszki jest faktycznie coraz bardziej lodowata i krew, co się z dziury w jej głowie wylała, jest coraz gęstsza i coraz czarniejsza. Obok leżały też twarzą do podłogi z takimi samymi dziurami w tyle czaszki dwie jej koleżanki. Pod nimi był beton i nad nimi strop betonowy. Wyżej – puste po nich – biurowe krzesła, klawiatury komputerów ze śladami ich, teraz zdrewniałych, linii papilarnych, z cząstkami elementarnymi ich lakieru do paznokci,
z ulatniającymi się bezpowrotnie atomami ich perfum. Wyżej – konstelacje neonów, kolejny strop betonowy, kolejne piętra i stropy, stromy dach z niezniszczalnych dachówek, masy lodowatego powietrza, niebo – nigdy nocą niegasnące brudnorudawe niebo nad Warszawą.
Wróciłem do domu. Wydawało mi się, że nie wszystkie przedmioty były na swoich miejscach. Wydawało mi się zresztą, jak mi się wydawało.
Po miesiącu, równo po miesiącu, zadzwonił mój stary znajomy spod Holidaya – śmiertelnie znudzony funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu. – Coś mi się zdaje – powiedział potwornie zmęczonym głosem – coś mi się zdaje, że czeka nas ciekawe spotkanie i poważna rozmowa. Może jutro cię odwiedzę. Na przykład o siedemnastej. – Proszę bardzo, ja mieszkam… – skwapliwie byłem gotów do dyktowania adresu. – Przecież ja wiem, gdzie ty mieszkasz – przerwał mi z niesłabnącym znużeniem – swego czasu zanotowałem wszystkie dane, łącznie z telefonem, pod który dzwonię. To co? Do jutra.
Do jutra jak do jutra. Może do końca życia. A co by się stało – pomyślałem – jakbym tak uciekł? A co by się stało, jakbym tak spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechał gdziekolwiek? Nad morze, nad Wigry, do Wisły, do Zamościa, do Granatowych Gór? Ścigaliby mnie czy jak?
Zjawił się za piętnaście siedemnasta, nie dało się nie pomyśleć, że był to wypróbowany chwyt śledczy, a tym było to oczywistsze, że zaczął od bezceremonialnego lustrowania mojej kawalerki. Nie było co lustrować. Stary dla uproszczenia wynajął mi lokal umeblowany i teraz detektywistyczne spojrzenie mojego najserdeczniejszego przyjaciela omiatało meblościankę pochodzącą z czasów wczesnego Gierka albo późnego Gomułki, a może na odwrót, dwa fotele i wersalkę z tej samej epoki, wielką wnękową szafę i aneks kuchenny, rachityczne biurko, przy którym nawet najzdolniejszy pisarz nie stworzyłby niczego ciekawego, czternastocalowy telewizor Sony, niski podłużny stolik, sterty gazet, stosy książek, fotografię Konstancji Wybryk przyczepioną pinezką do ściany.