Выбрать главу

– Jaki mianowicie?

– Niewłaściwie bierzesz się do życia.

– Nie bardzo rozumiem.

– Czego, kurwa, nie rozumiesz? Zresztą, co ja się ciebie pytam, czego nie rozumiesz, jak ty niczego nie rozumiesz. Nie masz zielonego pojęcia o życiu.

– Żyję, jak żyję. Żyję tak jak wszyscy.

– Jak wszyscy? Co ty chrzanisz? Wszyscy chcą zostać papieżami? Wszyscy kręcą się jak opętani koło bankomatów? Wszyscy nie wiadomo jakim cudem zgadują numery? Wszyscy mają manię karania kogokolwiek za cokolwiek? Wszyscy maja pasję wymierzania grzywien, i to grzywien zwrotnych? Wszyscy piszą absurdalne listy do banków? Wszyscy stawiają przechodzącym panienkom noty? Punktują je w skali od jeden do dwanaście i na dodatek tak małostkowo, że okazuje się, iż żadna z kobiet tego miasta nie zasługuje na najwyższą ocenę!

– Jedna zasługuje. Jednej przyznałem pełne dwanaście punktów.

– Ciekawe. Wciąż powtarzam moim chłopcom: my nie wszystko wiemy, nie wierzą, a tu proszę, dowód niezbity. Któż, jeśli wolno spytać, jest szczęśliwą wybranką, samodzielną liderką w tabeli Patryka W.?

– Pewna spikerka telewizyjna. Blondynka, od informacji.

– Chłopie, zapomnij! Zapomnij o spikerkach telewizyjnych, one nie są z twojego ani w ogóle z naszego świata.

One są poza zasięgiem! No, kurwa, jeszcze to! Jeszcze tego brakowało! Spikerka! Chłopie, opamiętaj się! Skala twoich szkodliwych dziwactw jest niezmierzona!

– Nikomu nie szkodzę.

– Nie szkodzić to jest dobre w medycynie, nie w życiu. W życiu trzeba być pożytecznym, zwłaszcza jak się ma zdolności. O to chodzi właśnie – że przejdę do sedna rzeczy – o wykorzystanie twoich tajemniczych talentów, o to, żebyś nie snuł się po Warszawie jak smród po gaciach, ale żeby coś dobrego z tego wynikło.

– Dla kogo dobrego? I odkąd to policja troszczy się

0 właściwe wykorzystanie talentów przez obywateli? Mogę zrobić z moimi talentami, co mi się żywnie podoba.

– Wszystko można, ale nie wszystko jest pożyteczne, jak mówi pewien biblijny klasyk. Chodzi o to, by pożytek był.

– Przepraszam, dla kogo pożytek?

– Jak to – dla kogo? Dla Polski. – Raz jeszcze, tym razem jednak nie detektywistycznym, a gospodarskim spojrzeniem omiótł pokój. – Masz coś do picia? W sensie nie kawę, nie herbatę, nie wodę mineralną.

– Nie mam. Ja właściwie nie piję żadnego alkoholu. Jak wypiję, to się źle czuję, mam złe doświadczenia.

– Daj spokój – wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów, wysupłał z niego parę stówek i podał mi – skocz na dół

I kup parę butelek wina. Białego. Półwytrawnego. Najlepiej kalifornijskiego. W kulturalny sposób napijemy się kulturalnego trunku dla wzmocnienia.

Bez słowa wziąłem pieniądze, włożyłem buty i kurtkę, wyjąłem z szafy mocną brezentową torbę, chciałem dalej bez słowa wyjść z mieszkania i może nawet dalej w milczeniu, ale za to z dobitną wymownością, trzasnąć drzwiami. Już dotykałem klamki, ale nie dałem rady.

– Zaraz jestem – niepewnym głosem wypowiedziałem niewątpliwie najgłupszą kwestię tego popołudnia.

– Czekam w napięciu. – Wreszcie był przyjazny i wyluzowany, chyba nawet za bardzo przyjazny i za bardzo wyluzowany.

Zjeżdżałem windą i na pozór oczywiste w takiej sytuacji przypuszczenie, że on teraz otwiera moją szafę, zagląda do moich szuflad, gdzie może i gdzie przez te parę minut zdąży, szpera i myszkuje, nawet nie przyszło mi do głowy, byłem irracjonalnie, ale też absolutnie pewien, że tego nie robi.

W spożywczym sklepie na parterze trzy białe sprzedawczynie jak zwykle naigrawały się z ciemnoskórego menedżera. – Panie Eduardo! – krzyczały jedna przez drugą. – Panie Eduardo, pan mi zmieni drobne! Panie Eduardo! – piszczały z uciechy. – Panie Eduardo, pan przyniesie małosolne ogórki z zaplecza! Panie Eduardo! Remanent w sobotę może pan sobie robić u siebie na Kubie, ale nie u nas! My na sobotę, panie Eduardo, mamy inne plany! – kwiczały z uciechy trzy dorodne Polki. Filigranowy Kubańczyk uśmiechał się nieśmiało. Jak tylko miał pretekst, znikał za uginającymi się pod delikatesowymi specjałami półkami, bezceremonialnie przywoływany wyłaniał się stamtąd wstydliwie. Próbował mówić po polsku, ale jego polszczyzna, jeszcze rok temu – gdy wspólnie ze swym przyjacielem, też nie całkiem białoskórym Francuzem inwestował kapitał i rozkręcał interes na dziewiczym wschodnioeuropejskim rynku – całkiem płynna, teraz jakby pod wpływem nieustannie a dwuznacznie trajkoczących sprzedawczyń – twardniała. W końcu nie dziwota. Molestowanie językowe (- Panie Eduardo, jak jest po kubańsku: I love you? – wybuch śmiechu graniczący z pomieszaniem zmysłów) było jedną z ulubionych igraszek nieposkromionego personelu, sam nieraz bywałem speszony ich uśmiechami i ich taksującymi spojrzeniami, nieraz w ich obecności z trudem i niewyraźnie wymawiałem najprostsze słowa: chleb, ser, mleko, cóż dopiero biedny cudzoziemiec. Teraz jednak inne prasłowa polszczyzny: wino i butelka – wymawiałem i odmieniałem swobodnie, obsługująca mnie tupeciara szydziła z pana Eduardo niezgrabnie układającego pudełka z kubańskimi cygarami. – Niech pan układa, jak chce, panie Eduardo, tego i tak nikt do końca świata nie ruszy! Istotnie, mój sklep spożywczy na Śliskiej nosił wyraźny stygmat patriotycznych sentymentów jego właścicieli, były w nim kubańskie cygara, których – faktycznie – nikt nigdy nie kupował, i spory wybór markowych win francuskich, spośród których – udając znawstwo – wybrałem sześć butelek chablis.

– Trafny wybór, nie wiadomo wprawdzie do końca, czy lepsze francuskie od kalifornijskiego, ale i tak nieźle – chwalił mnie mój uciążliwy gość. – I ilość też odpowiednia. – Siedział w tak wystudiowanie niezmienionej pozie, jakby nie tylko mnie, ale i samego siebie przekonywał, że przez cały czas nawet o milimetr nie ruszył się z miejsca.

– Znalazł pan coś ciekawego? – nie mogłem się oprzeć, żeby nie zadać mu pytania, w którego sens nie wierzyłem, ale które miało ten walor, że było przykre. Wściekłość wzbierała we mnie coraz niepoczytalniej i nawet najgłupszymi metodami byłem gotów sprawiać mu przykrość. – Znalazł pan coś ciekawego? – ostentacyjnie spojrzałem w kierunku szafy.

– Widzę, że aby sprawić mi przykrość, jesteś gotów uciekać się do najgłupszych metod – odpowiedział, z tandetnym efekciarstwem mrużąc jedno oko.

– Wie pan, z czytaniem w myślach jest trochę tak jak z językami obcymi – furia wyraźnie dodawała skrzydeł moim ripostom. Ze złości przychodziły mi do głowy same polemiczne race. – Są ludzie, co mówią wieloma językami obcymi i w żadnym z tych języków nie mają nic do powiedzenia. I tak samo są ludzie, co potrafią czytać w myślach, ale ani w ząb żadnej z tych myśli nie pojmą.

– To wiadomo. Ale ja ani nie zgaduję w myślach, ani nie mówię językami obcymi. Widzę, że aż się gotujesz z wściekłości, i tyle. Widzę i szczerze powiem: rozumiem ciebie dobrze. Niestety, nic nie poradzę, było nie pisać i nie wysyłać pod feralny adres ryzykownych elaboratów. Nic nie poradzę, choć pewnej odwiecznej rady ludzkości, owszem, doraźnie mogę ci udzielić.

– Jakiej rady? – kunszt polemiczny kunsztem polemicznym, tym razem jednak nie ma co ukrywać: sam wlazłem w pułapkę i dałem się nabrać jak dziecko.

– Odwiecznej rady ludzkości, która brzmi: napij się, to ci przejdzie – roześmiał się szczerze i serdecznie, i musiałem przyznać: w jego śmiechu i w jego uśmiechu było coś piekielnie uwodzicielskiego.

– Nie mam kieliszków, mam szklanki – pięć butelek chablis włożyłem do, jak zwykle, prawie pustej lodówki. Szóstą postawiłem przed nim na stole.

– Nie masz nie tylko kieliszków, nie masz też korkociągu, że w taki sposób udzielę odpowiedzi na pytanie główne: Co mianowicie pod twoją nieobecność w tej norze znalazłem? Otóż znalazłem brak korkociągu, co mnie zresztą nie zaskoczyło, wiem, że to, co powiem, jest dość obraźliwe, ale ty, niestety, nie wyglądasz na faceta, który ma w domu korkociąg – wydobył z kieszeni masywny jak rękojeść krzyżackiego miecza scyzoryk. Odchylił świetlistą i najwyraźniej często używaną stalową spiralę, w okamgnieniu odkorkował butelkę i napełnił szklanki.