Słowem, okazało się (w wyniku żmudnego dochodzenia, rzecz jasna), że stryj Karol Adolf umyślnie wstawał codziennie o wpół do czwartej rano, by móc już o czwartej rano naruszać zasady gospodarki uspołecznionej. I za notoryczne naruszanie zasad gospodarki uspołecznionej codziennie, zwłaszcza pomiędzy czwartą a ósmą rano (kiedy o ósmej otwierano rzeźnię, możliwości naruszania gospodarki uspołecznionej podobno malały), stryj Karol Adolf skazany został na wieloletnie więzienie, niesłychaną grzywnę oraz całkowity przepadek mienia. I co powiecie? Stryj Karol Adolf stracił wszystko, zapłacił niesłychaną grzywnę, odsiedział znaczną część drakońskiego wyroku, wyszedł z więzienia i… wciąż miał pieniądze.
Po prostu: Karol Adolf Wojewoda zawsze miał pieniądze. Miał pieniądze, zanim został dyrektorem prowincjonalnej rzeźni, miał pieniądze, kiedy był dyrektorem sławnej rzeźni, i miał pieniądze, kiedy przestał być dyrektorem – jak się w sumie okazało: antysocjalistycznej rzeźni u stóp Granatowych Gór. Miał pieniądze, kiedy był sądzony, i miał pieniądze, kiedy został skazany. Miał pieniądze, kiedy siedział w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich, i miał pieniądze, kiedy wyszedł z zakładu karnego w Strzelcach Opolskich. Karol Adolf Wojewoda zawsze miał pieniądze; nawet jak nie miał pieniędzy – miał pieniądze. Bóg kochał naszego stryja Karola Adolfa. Kogo Pan Bóg nie kocha, ten nie ma pieniędzy. Stryj miał.
Od najgłębszego dzieciństwa byłem pewien, że Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka. Jak dokładnie wygląda oko opatrzności, jak sam Pan Bóg wygląda, nie miałem zielonego pojęcia. O wszechmocy Bożej mówili wszyscy, o postaci Bożej nie mówił nikt. Ani ksiądz Kubala na lekcjach religii, ani Ojciec Święty podczas pielgrzymek do ojczyzny, ani dziadek Wojewoda w swych pełnych furiackich bluźnierstw monologach, ani zmawiająca ze mną cowieczorne pacierze matka. Jak wyobrazić sobie kogoś, kto jest Panem Stworzenia i wszystko potrafi? Jak wyobrazić sobie oko, które wszystko widzi? Nie jest to wyobrażenie na ludzką głowę, a poza wyobrażeniami pochodzącymi z ludzkiej głowy nie ma innych wyobrażeń. Nawet trójkątne, wielkie jak kamienica i huczące jak odrzutowiec oko opatrzności musi mieć jakieś cechy normalnego oka.
– Postać Boga wszechmogącego to jest tabu, Patryku – ksiądz Kubala otwierał Biblię na pierwszej stronie – co to jest tabu, dowiesz się i zrozumiesz później. Ja w każdym razie nie potrafię teraz sprawy przekonywająco wyłożyć. Winna jest moja niedołężna eksploracja sensu, a nie twoja nie dość wytężona uwaga. Przyjmijmy na razie, że tabu to jest jakaś rzecz, której nie wolno naruszać. Tabu może być cudzy grosz, którego nie śmiesz tknąć, tabu może być kuzynka w kąpieli, której nie śmiesz, Patryku! – podglądać, i tabu jest postać Pana Naszego Najjaśniejszego, której nie śmiesz dociekać. Pismo mówi wprawdzie, że Pan Zastępów stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, ale i tu nie jest powiedziane, że idzie o obraz i podobieństwo wizerunku, raczej z całą pewnością nie, tu bardziej idzie o obraz i podobieństwo wolności, zwłaszcza wolności tworzenia. Heretycy, pardon, bracia odłączeni, tłumaczą ten fragment Księgi Rodzaju nieco inaczej. Oni powiadają, że Pan stworzył człowieka nie na swój obraz i podobieństwo, ale na wyobrażenie swoje i nie jest, niestety, wykluczone, że swą kacerską frazą bardziej dotykają istoty rzeczy. Ja wiem, Patryku, że ty potrzebujesz unaoczniać sobie Tego, w którego wierzy serce twoje,. Ale staraj się być i w swoich unaocznieniach dzielny i od maleńkości ćwicz duszę swoją, by obcowała z bezkresem. Ćwiczenia, Patryku, są drogą żywota. Amen.
Posłusznie i z całych sił usiłowałem wyobrażać sobie wpierw nieskończoność, potem Boga nieskończonego i bezkresnego. Nieskończoność była jak zmierzch nad Granatowymi Górami. Ogromny Bóg spoczywał w głębi zmierzchu. Zmierzch był łupiną kosmicznego orzecha, Bóg był księżycowym orzechem, złocistą pestką w nieskończenie granatowym miąższu. Bóg był zaczajonym w niebiosach gromem, biblijnym deszczem, nieprzejrzaną przepaścią. W dużym stopniu zależało to od programu telewizyjnego. Jeśli w telewizji pokazywano powódź – Bóg był jak powódź. Jeśli pokazywano western – Bóg był jak płonąca preria. Jeśli transmitowano mecz – Bóg był jak huczący stadion. Po stopniach werandy schodziłem na trawnik, zadzierałem głowę i widziałem wyraźnie: Pan Zastępów kładł się na poobiednią drzemkę i jego nieskończona, bezkresna postać była jak rzeka płynąca przez obitą złotym pluszem wersalkę.
ROZDZIAŁ I – Hotel Holiday Inn
Na początku drugiego tysiąclecia w Warszawie mieszkał pewien młody człowiek, który nie radził sobie ze światem. Przesada – radziłem sobie. Ale najchętniej tak bym zaczął moją PINobójczą historię, mój Dziennik PINomana, moją Arię poławiacza PINów. Wczoraj w empiku na Nowym Świecie zauważyłem niezły notatnik. A raczej książkonotatnik albo albumozeszyt. Oprawa z dobrej imitacji ciemnobrązowej skóry, punkty na wejściu: lubię brązy. Tytuł: „Dziennik wypraw". Papier taki sam jak w latami przechowywanej w domu „Kronice Ochotniczej Straży Pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939". Liczne ryciny i mapy wypraw najsławniejszych podróżników świata. Pomiędzy rycinami i mapami sporo wolnych kartek. W pierwszej chwili pomyślałem, że trafił mi się wybrakowany egzemplarz albo że te czyste kartki są przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Teraz jest taka moda, żeby, gdzie się da, dawać puste miejsca przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Zwłaszcza gazety to robią. Człowiek kupuje „Wyborczą", patrzy, a tu cała albo pół białej niezadrukowanej strony. Od razu wiadomo, że jest to miejsce przeznaczone na chwilę milczącej refleksji i zadumy. Na górze drobnym drukiem (w sumie nie wiem czemu drobnym drukiem, przecież chyba nie po to, żeby litery nie przeszkadzały w skupieniu) podany jest temat. Najczęściej proponują pogrążenie się w chwili milczącej refleksji i zadumy na temat ofiar ataku na World Trade Center albo na temat stanu zdrowia Papieża. Ale oczywiście pojawiają się tematy różne, w tym całkiem odjazdowe. Po czerwcowych mistrzostwach świata w piłce nożnej działy sportowe licznych gazet do dziś obficie świecą łunami refleksyjnej bieli.
Ale puste kartki w leżącym na stole w empiku „Dzienniku wypraw" nie były ani defektem drukarskim, ani zachętą do chwili refleksji i zadumy. Były zachętą do pisania.
„Na kartach tych, pomiędzy wizerunkami nieustraszonych podróżników i badaczy – głosiła umieszczona z tyłu nota – stworzysz, czytelniku, swój „Dziennik wypraw”, opiszesz swoje podróże, przygody i wrażenia. W ten sposób powstanie księga, w której twoje relacje przeplatać się będą z losami odkrywców azteckich miast, jawajskich labiryntów i arktycznych szlaków". W pierwszej chwili chciałem to odłożyć na miejsce. Niby co miałbym tu zapisywać? Piątek, czwarta rano – ujrzeliśmy na horyzoncie zarys dachów Dworca Centralnego? Sobota, o zmierzchu – mamy za sobą morderczą marszrutę od ronda ONZ aż do placu Trzech Krzyży? Niedziela wieczór – w obozowisku na Śliskiej brakuje żywności i wody? Tak! Dokładnie tak! Można powiedzieć, że zaakceptowałem pomysł, zanim skończyłem go kwestionować. Wybrałem jeden egzemplarz i ruszyłem do kasy. Ponieważ było mi trochę wstyd, że łaszczę się na taką dziecinadę, starałem się dawać do zrozumienia, że kupuję prezent dla chrześniaka, zdaje się, że za bardzo mi nie wyszło. W każdym razie całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lasce w kasie nie zadrżał ani jeden z licznych loków na czole. Zapłaciłem sześćdziesiąt dwa pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt cztery za dziennik i jeszcze dodatkowo osiem pięćdziesiąt za niebieski atrament. W domu napełniłem pióro atramentem (czarnozielony Pelikan – prezent od starego) i otworzyłem „Dziennik wypraw”. Na początek wybrałem puste strony pomiędzy dokonaniami odkrywcy grobu Tutenchamona a ręcznie kolorowanymi fotografiami cejlońskich poławiaczek pereł.