– Usłyszałem, że ta pani mówi do siebie. Stałem za nią, choć nie za blisko…
– Na plecach mi leżał! Oddech jego czułam! Pot jego czułam! Łapy jego czułam! – zachłystywała się i chyba im bardziej się zachłystywała, tym bardziej traciła na wiarygodności.
– Czyli o co chodzi: o miłość czy o pieniądze? – niezauważalny dla śmiertelnego oka cień uśmiechu przemknął przez twarz policjanta.
Wenus uspokoiła się, poprawiła włosy i wysoko, bardzo wysoko podniosła brwi
– Proszę pana – powiedziała – czy pan w ogóle mnie dobrze widzi? A jak mnie pan dobrze nie widzi, niech mi się pan dobrze przyjrzy. Przyjrzał mi się pan? Mam pana zapytać, o czym pan pomyślał? Nie potrzebuję pytać, bo wiem. Wszystkim, którzy na mnie patrzą, chodzi o to samo. Wszystkim, dosłownie wszystkim, i to bez względu na płeć! – Pomimo trudnej, a nawet dramatycznej sytuacji, w której byłem, nie mogłem odmówić jej racji. Wenus w białej bluzce faktycznie była stworzona do daleko idących, do idących nawet ponad płciowymi podziałami, adoracji.
– Ci, którzy ze mną pracują, myślą o tym samym, ci, którzy ze mną jedzą obiad, myślą o tym samym, ci, którzy są ze mną w kinie albo w knajpie, myślą o tym samym, ci, którzy mijają mnie na chodniku, myślą o tym samym, i ci, którzy mnie okradają, też myślą o tym samym – zakończyła dobitnie i spojrzała na mnie znacząco.
– Zaraz, jak dobrze rozumiem, pan przecież nic pani nie ukradł – policjant był jednak speszony jej ostrą samoświadomością seksualną.
– Na razie nie ukradł, ale zna mój PIN! Skąd on zna mój PIN? I po co! Przecież to wystarczy…
– Pan zna PIN tej pani? – zwrócił się do mnie jakby od niechcenia.
– No znam… Przypadkiem usłyszałem…
– Przypadkiem pan usłyszał? – klasycznie śledcze powątpiewanie rozległo się w jego głosie, profesjonalnie przeciągnął samogłoski. – Przypadkiem pan usłyszał? – powtórzył raz jeszcze i jego dotąd raczej martwe spojrzenie ożyło i jął mi się przyglądać z czujnością. Ja też mu się przyglądałem, a raczej – tak jest: moja nowa umiejętność
działała na okrągło – wsłuchiwałem się w niego intensywnie i słyszałem, że uważnie szacuje moje przestępcze możliwości, że zastanawia się, czy działam w pojedynkę, czy w zorganizowanej grupie, że zastanawia się, czy nie należy mojej sprawy łączyć ze sprawą schwytanych ostatnio we Wrocławiu fałszerzy kart płatniczych, którzy podglądali cudze PINy za pomocą specjalnej mikrokamery telewizyjnej albo ze sprawą kasjerek z warszawskiego hipermarketu Carrefour, które wykorzystywały możliwość dokonywania transakcji za pomocą karty bankowej bez przeciągania jej przez elektroniczny czytnik, albo ze sprawą rzekomego przedstawiciela spółki PolCard, który od miesięcy nieuchwytnie krąży po całej Polsce i wyłudza numery kart bankowych, albo z jakimś innym rodzajem przestępczości wirtualnej.
– Państwo pozwolą do radiowozu – powiedział teraz z kolei tonem prawie rozkazującym.
– Do radiowozu? – nie było wątpliwości: w jej przypadku jakikolwiek, nawet policyjny, ton rozkazujący skazany był na fiasko. – Do radiowozu? Ja do radiowozu? Jego niech pan bierze i zamyka! Ja nie mam czasu na wysiadywanie po radiowozach!
– Pani nie ma czasu? – policjant szczerze się rozeźlił. – Pani nie ma czasu? A ja niby mam czas? Przecież to pani mnie wzywa, pani mnie zatrzymuje, pani wnosi oskarżenie…
– Niczego nie wnoszę – machnęła ręką – dziękuję za pomoc – mówiła pośpiesznie i nerwowo poprawiała wytworny plecaczek na ramieniu. – Przepraszam, ja faktycznie czasami coś mruczę pod nosem… Pana też przepraszam – jakoś dziwnie po męsku kiwnęła głową w moim kierunku. – Do widzenia… przepraszam… – spojrzała mi w oczy – ale tego, że jestem całkiem niezła, nie wybaczę ci nigdy – wysyczała nieoczekiwanie i bardzo szybkim krokiem ruszyła w stronę dworca.
Byłem pewien, że jak się skończy cała ta afera, obetnę jej z wściekłości ładnych parę punktów, od dobrych kilku minut czekałem na to mściwie, ale teraz moją mściwość osłabiał przypływ sentymentalizmu. Jej przeprosiny, jej spojrzenie, jej nagłe i niemal czułe przejście na ty, jej syk nawet – wszystko to wzruszyło mnie i, jakby to powiedzieć: odstąpiłem od reasumpcji pierwszego werdyktu. Odchodziła zresztą tak niesamowitym pod względem stylu krokiem, że nie byłem moralnie władny zabrać jej ani jednego z przyznanych jedenastu punktów.
– Zaraz… zaraz… – policjant być może chciał wykonać jakiś sugerujący zatrzymanie danej osoby gest, ale wyszło mu klasyczne bezradne rozłożenie rąk.
– Jak jest według pana oceny: w porządku czy nie w porządku? – dalej wytężałem moją przezorność, ale chyba ani w jego głosie, ani w nim samym nie było już cienia śledczej przebiegłości.
– W porządku jest – odpowiedziałem. – Nerwowa osoba i tyle.
– Siądzie pan na chwilę?
– Oczywiście, proszę bardzo – uczyniłem dwa kroki, usiedliśmy, ja z tyłu, on z przodu.
– Swoją drogą dziwię się panu, wyrywać panienkę akurat pod bankomatem… Chyba nie ma gorszego miejsca…
Kierowca, jakby zamieniony w słup soli panującą w aucie duchotą, siedział nieruchomo i wrogo, gadający od niechcenia policjant o nieczytelnym stopniu wydał mi się nagle starym, dobrym znajomym – niezwykle taktownie poprosił mnie o dowód osobisty, potem długo wyjmował ze skrytki długopis oraz raportówkę.
– Imię i nazwisko?
– Patryk Wojewoda.
– Miejsce urodzenia?
– Granatowe Góry.
– Zawód?
– Student.
– Co pan studiuje?
– Prawo. Kończę czwarty rok. Dopiero czwarty – nagle zacząłem się usprawiedliwiać. – Dopiero czwarty, bo dwa razy brałem urlop dziekański.
– To nie wywiadówka. Ja pana z postępów w nauce nie mam zamiaru rozliczać. Czwarty rok – powtórzył w zamyśleniu. – Będzie pan może robił dyplom z seryjnych morderców?
– Ja? Dlaczego? Dlaczego miałbym się zajmować seryjnymi mordercami? – Byłem w najwyższym stopniu osłupiały. – Skądże! Zresztą nie wiem… Chodzę dopiero koło tematu, ale na pewno nie będę pisał o seryjnych mordercach! Myślę o teorii wykroczeń… Co panu przyszło do głowy?
– A nic – machnął bagatelnie ręką – tak mi się powiedziało. To jest teraz, wie pan, temat modny i na czasie.
– Nie bardzo rozumiem.
– No i bardzo dobrze, bo nie ma o czym gadać. Bez sensu jest – zniecierpliwił się nagle. – Wszystko jest bez sensu! Atakować laskę pod bankomatem jest specjalnie bez sensu… Chociaż z drugiej strony, dla takiej sztuki to i pod bankomatem człowiek może zgłupieć. Ale niech pan – odwrócił się do mnie – niech pan więcej nie zagaduje panienek pod bankomatami. W ogóle niech się pan za bardzo nie kręci koło bankomatów. Rozumie pan? To jest bardzo niebezpieczne miasto – jakoś dziwnie zniżył głos – to jest bardzo niebezpieczne miasto, o wiele bardziej niebezpieczne niż się wszystkim wydaje… Tu się niedługo będą działy straszne rzeczy – wyciągnął rękę chyba w całkiem przypadkowym geście, a może pokazywał targowisko pod Pałacem – tu się niedługo będą działy straszne rzeczy… straszne i niespotykane…
Upał chyba wciąż gęstniał, powietrze ciemniało, warszawskie mury płowiały jak sepia na starych fotografiach, w nozdrza wchodził zapach spalenizny, nagle wydało mi się, że w łoskocie jadących przez centrum samochodów wyraźnie słyszę czyjś daleki i rozpaczliwy krzyk – odwróciłem głowę.
– Co się ma dziać? – przypuszczałem, że głos mi zadrży, ale zadrżał bardziej, niż przypuszczałem. – Jakie rzeczy tu się będą działy?
– Ojciec Święty niedługo przybędzie – nagle odezwał się kierowca. – Ojciec Święty niedługo przybędzie – powtórzył i opuścił głowę, a jego ramiona zaczęły dygotać jak w napadzie padaczki albo histerycznego i upiornie bezgłośnego śmiechu.