Выбрать главу

– Dopiero w przyszłym roku, jeszcze jest kawał czasu…

– Może w przyszłym roku, może nie w przyszłym roku… Może jest kawał czasu, może nie… Różnie ludzie mówią – mój stary przyjaciel, policjant o nieczytelnym stopniu, uważnie patrzył na kierowcę, który teraz wolno unosił głowę i którego dotąd niesłyszalny śmiech powoli stawał się słyszalny – różnie ludzie mówią… Niektórzy mówią, że już ma spakowane walizki, niektórzy, że już jest w drodze, a niektórzy nawet już go widzieli… Tak – niektórzy już go widzieli… O zmierzchu na przedmieściach – śmiech tamtego był zmiksowanym skowytem wszystkich horrorów świata, nie wiem dlaczego, ale nagle, słysząc to potworne wycie, poczułem ulgę; policjant otworzył drzwi radiowozu i wskazał mi drogę na wolność.

– Niech się pan nie kręci koło bankomatów – powtórzył, gdy już byłem prawie na zewnątrz – i niech się pan w nic nie pakuje… Chyba…

– Chyba że co? – zapytałem z nienaturalną ironią.

– Chyba że jest już za późno.

ROZDZIAŁ II – Dworzec Centralny

Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym. W podziemiach i na powierzchni ziemi było tam mnóstwo bankomatów, przesadzam – było ich zaledwie kilka, ale w trakcie moich maniakalnych marszrut mnożyłem je w myślach – nie wyzwalały złych mocy. Nawet jak podchodziłem na całkiem niebezpieczną odległość, nie ciągnęło mnie do nich. „Ach, być w bezpośredniej bliskości bankomatów i nie być od nich uzależnionym, nie być w ich władzy – cóż to jest za nieznana zwykłym śmiertelnikom rozkosz!” – tym ekstatycznym wyznaniem rozpocząłem w „Dzienniku wypraw” opis pokrytego wiecznymi popiołami masywu Dworca Centralnego. Tym razem wybrałem puste kartki pomiędzy położoną na Alasce „Doliną dziesięciu tysięcy dymów” a prekolumbijskim miastem Pueblo Bonito. Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym, ponieważ tam na powrót stawałem się normalnym człowiekiem, tam wracałem do poprzedniego – sprzed fatalnej epoki cudownego słuchu – wcielenia.

Bankomaty w podziemiach i bankomaty na powierzchni ziemi były wiecznie oblężone, stały tam nieustanne kolejki podróżnych, kloszardzi otaczali te miejsca dalekimi, ale ciasnymi kręgami, gotowi na wszystko narkomani podchodzili ze wszystkich stron, przebiegli kieszonkowcy wtapiali się w tłum.

Faktycznie strach było się zbliżyć, strach wyjmować pieniądze, o słuchowych lewiznach, do których zostałem powołany – szkoda było wogóle w takich warunkach myśleć. Ale to wszystko nie rozstrzygało, rozstrzygał trupi zapach, on czynił z dworcowych bankomatów twierdze nie do zdobycia, on je szczelnie spowijał, on je swoimi chmurami i swoją zapierającą dech gęstością odgradzał. Przynajmniej od mojego słuchu odgradzał je na pewno. Czułem w uszach, lepki jak gaz musztardowy, smród Dworca Centralnego.

Kroczyłem granitowymi chodnikami, drogę mi wskazywały fioletowe neony, jechałem schodami ruchomymi jak grzbiet wracającego do życia pterodaktyla. W hali głównej, w buchającym ogniem niczym cmentarz we Wszystkich Świętych pawilonie Relay kupowałem batony i gazety.

Człowiek na wskroś skloszardziały stał obok mnie, w ręku trzymał najnowszy numer „Playboya" i bardzo nadpobudliwie, i z bardzo wschodnim akcentem mówił:

– Kto naczalnym redaktorom jest? Kto naczalnym redaktorom jest? Czy to jest prawda, że naczalnym redaktorom jest priezidient specgrupy Pytlakowskij niejakij?

– Jaki Pytlakowski? O co panu chodzi? – pytały spłoszone dziewczyny zza lady, prym pośród nich wiodła ostra, pełna brunecica z niechybnie bardzo korzystnym biustem, pełne osiem punktów nie do podważenia. – O co panu chodzi?

Człowiek na wskroś skloszardziały skupił się na chwilę, powściągnął nadpobudliwość i z mozolną rzeczowością próbował swoją – jak się okazało: miłosną, ale i nieczystą – sprawę wykładać.

– No moje dieło w tom, szto ja chodził z jedną dziewczyną, ja jejo bardzo kochał, ja jejo dalej bardzo kocham i teraz jej zdjęcia w proszłom numerze „Playboya” pokazali się… No i mnie nie za bardzo przyjemnie jest…

Dziewczyny zza lady wzruszyły się i jęły na skloszardziałego amanta przychylnie i czule spoglądać, mnie zaś natychmiast – jakby ktoś lampkę zapalił – cała jego prosta historia zaświeciła się w głowie. Już nie mówię, że po swojemu ją „usłyszałem", nie chce mi się bez przerwy protokołować reakcji moich zmodyfikowanych władz poznawczych. Powiedzmy: nagle cała historia skloszardziałego rozbłysła w moim uchu.

Przyjechali razem zza wschodniej granicy, kochali się, byli szczęśliwi. Polska im się jawiła jak ziemia obiecana, byli pewni, że tu zarobią na huczne wesele, na samochód, może nawet na mieszkanie. Szukali pracy – nie bardzo wychodziło, próbowali handlować na Stadionie – ledwo starczało na jedzenie. On pił coraz więcej, ona w końcu uległa namowom koleżanki: zdecydowała się na kurestwo. Ale miała wielki hart ducha – świadomie decydując się na kurestwo, nie popadła zarazem – bardzo rzadki przypadek – w kurestwo bezkrytyczne. Miała też szczęście: porywającą architekturę jej zabużańskiego ciała docenił wpierw pewien możny właściciel kancelarii notarialnej, potem jego przyjaciel, operator telewizji kablowej. Z początku cierpiała, z początku wierzyła szczerze, że, jak zarobi trochę grosza, wróci do swojego – dajmy na to – Wowy. (Zresztą nie: dajmy na to, skloszardziały niezbicie nosił takie imię, mój słuch nie miał cienia wątpliwości). Ale Wowa niestety pił już apokaliptycznie, robił się obleśniejszy od niektórych klientów, klienci zresztą na ogół byli bardzo mili, polscy panowie, nastajaszczije polskije grafy to jest jednak coś: inny dotyk, inny smak, inny zapach.

(Niekiedy także, trzeba ci, bladzi słodka, wiedzieć: inny słuch). Z czasem z ulgą wychodziła z domu. Wowa w końcu zrobił się całkowicie nie do zniesienia, nawet jego źrenice zajeżdżały gorzką żołądkową. Musieli się rozstać. Bóg o tym rozstaniu wiedział od dawna, w każdym razie na długo przed ich wyjazdem do Polszy. Musieli się rozstać, ona – mimo wszystko – szła w górę, on – jak kamień – leciał w dół. Ona wylądowała na zdjęciach w „Playboyu", on w podziemiach Dworca Centralnego.

– Tak, że ja by chciał wiedzieć – ciągnął swą skargę upadły i zdradzony przybysz zza wschodniej granicy – kto naczalnikom jest, kto do „Playboya" zdjęcia zatwierdza? Czy tak, jak mnie jeden drug mówił, mnie taką okropność osobiście pan naczalnik Pytlakowskij sdiełał?

– Ach, to trzeba do redakcji – dziewczyny zza lady były niezmiernie skore do pomocy – Musi pan do redakcji pójść… My tylko sprzedajemy to, co przysyłają…

– A gdzie redakcja mieści się?

– Sprawdzi pan sobie w stopce. Tam musi być adres, telefon, faks, wszystko – przekrzykiwały się sojuszniczki porzuconego kochanka, ostra brunecica, niestety, najbardziej.

– No nie znaju, no nie wiem – wahał się skloszardziały. – Dobrze, sprawdzę – powiedział nagle dziwnie zmienionym głosem, wetknął „Playboya" pod pachę i nadzwyczaj rączym jak na udręczonego Romea krokiem ruszył ku wyjściu.

Dziewczyny w pierwszej chwili nie zareagowały, potem spojrzały po sobie. Brunecica – a jednak nie zawiodłaś mnie nadziejo – pierwsza się opamiętała.

– Ale proszę pana – zawołała – pan nie zapłacił! Zapłacić trzeba!

Tamten jednak już pruł dobrze wyćwiczonym pędem na ukos przez halę główną, znikał w tłumie, a wraz z nim

pierzchały wszystkie, jak się okazywało, zbyt pochopnie przeze mnie usłyszane epizody jego rzekomego losu.

– Zapłacę – powiedziałem zdecydowanym głosem – zapłacę za tamtego pana.

Panienki zza lady reagowały z nieufnym ociąganiem, były w gotowości do wszczęcia pogoni i wymierzenia sprawiedliwości, ja zaś Majstrowałem przestępstwo, psułem zabawę w pełne podniosłości przestrzeganie prawa i w ogóle kto wie, co kombinowałem.