Выбрать главу

– Po pierwsze: Pan Bóg nie jest telegrafistą albo zawiadowcą, co wysyła czytelne sygnały albo komunikaty. Po drugie: akurat teraz? Akurat w Polsce narzekać na niedobór znaków Bożych? Przecież akurat teraz, akurat tu jest

ich tyle, że z najwyższym trudem przychodzi odganianie pełnej pychy myśli, że jednak tak, że jednak my Polacy, jesteśmy narodem wybranym. Jakich więcej znaków i dowodów trzeba? Czym był wybór Polaka na Stolicę Piotrową, jak nie znakiem, cudem i dowodem? Czym była pierwsza pielgrzymka Ojca Świętego do Ojczyzny? Czym były wypowiedziane wtedy słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!". Jakich więcej dowodów, jakich więcej znaków tu potrzeba? Duch zstąpił, odnowił oblicze ziemi, tej ziemi, naszej ziemi, Polska odzyskała niepodległość, wyzwoliliśmy się z moskiewskiego jarzma…

– Proszę księdza, Polska nie tyle odzyskała niepodległość, co system upadł, a system upadł, bo okazał niewydolność ekonomiczną. Nie wyzwoliliśmy się z moskiewskiego jarzma, bo nie było moskiewskiego jarzma, był system, który miał liczne wady, ale miał też liczne zalety. Związek Radziecki między innymi na skutek imperialistycznego osaczenia pękł gospodarczo, co – nawiasem mówiąc – setki tysięcy, jak nie miliony ludzi także u nas wtrąciło w nędzę, bezrobocie i bezwyjściowość, wszystko to poza tym lata całe trwało i żadnych cudów w tym nie było, a długotrwały proces historyczny.

– Sowiety, panie radco, udusiły się gospodarczo, bo taki widocznie względem Sowietów był plan Boży. A że wszystko to trochę trwało – nie tak bardzo długo zresztą, bo pomiędzy Pierwszą Pielgrzymką a Niepodległością równo dziesięć lat przeszło – to nadprzyrodzonego zaplecza wydarzeń w żadnej mierze nie falsyfikuje, przeciwnie. Bóg nie jest iluzjonistą wyciągającym Polskę z niewoli jednym ruchem jak, nie przymierzając, królika z kapelusza. Bóg nie jest iluzjonistą, bo jest Tym, który jest…

Niekiedy przychodzi mi do głowy, że domownicy siedzący za pokrytym niebieską ceratą stołem w naszej

ogromnej jak grecki teatr kuchni faktycznie są jak chór towarzyszący wszystkim moim tragediom i komediom. Moje historie opierają się na ich historiach, zawsze będę słyszał ich głosy i nigdy nie przestanę ich przywoływać. Chyba faktycznie za każdym razem, zanim doktor Swobodziczka, profesor Chmielowski, dziadek Jan Nepomucen, ksiądz Kubala, stryj Karol Adolf, młody Messerschmidt albo inni jeszcze rezonerzy pojawią się na scenie, trzeba będzie dobitnie zapowiadać ich wejście i stawiać na początku akapitu starożytne: Chorus.

W roku Pańskim 1989, w roku cudownego wyzwolenia Polski z moskiewskiego jarzma albo w roku ekonomicznie uzasadnionego upadku systemu komunistycznego, nieprzerwanie gapiłem się na siedzącą w ostatniej ławce Esmeraldę Dorsz. Pisywałem do niej na lekcjach listy, w których recenzowałem jej świetne rysunki i wybitne wypracowania. Za przypominającą rafę koralową katedrą Piękna Pietia zapowiadała ostatnią lekcję języka rosyjskiego w naszym życiu. Ulubionym tematem rysunków Esmeraldy były kreacje gwiazd siedzących na trybunach wielkoszlemowych turniejów tenisowych.

– W potężnym i bogatym kraju moich przodków – Piękna Pietia wyciągała rękę w kierunku fizycznej mapy Azji – dzieją się złe rzeczy. Proszę o skupienie.

Pietia nieruchomiała na moment, jakby faktycznie czciła minutą ciszy rozlatujące się imperium i była – trzeba przyznać – istotnie piękna. Podobno w jej żyłach płynęła książęca krew, podobno jej jeszcze piękniejsza babka, a może prababka, po rewolucji uciekła do Polski z białym oficerem. Kiedy i jakim sposobem wnuczka przeszła na

bolszewizm, nie było wiadomo. Fakt, że Pietia nazywała się z domu Gagarin niczego nie tłumaczył, a nawet przeciwnie: komplikował. Esmeralda Dorsz, która nie tylko świetnie rysowała i pisała, ale w ogóle była wszechstronnie uzdolnioną i oczytaną kujonicą, wyjaśniła mi, że na Rusi żył ród sławnych kniaziów Gagarinów. Ona, Esmeralda, wie o tym, ponieważ w zeszłym roku przeczytała całą „Wojnę i pokój" Lwa Tołstoja; natomiast w to, czy pierwszy sowiecki kosmonauta Jurij Gagarin był z tego rodu, ona raczej wątpi, bo wydaje się jej, że pierwszy sowiecki kosmonauta był z ludu.

Pamiętam dobrze tę rozmowę, bo – po pierwsze – biała i wąska bluzka Esmeraldy Dorsz przy każdym niemal jej ruchu rozchylała się między guzikami, co już wtedy miało swój smak; Esmeralda Dorsz była raczej pulchna; po drugie – pamiętam, że byłem też speszony słowem sowiecki, które rozumiałem niezbyt dokładnie, czyli w ogóle. Kojarzyłem to z Rosją, ale czy chodzi o Rosję przedrewolucyjną, rewolucyjną czy porewolucyjną i o co w ogóle chodzi – nie miałem pojęcia.

Być może pewien snop światła na naturę mojej duszy rzuci to, że – jak mówię – nie znałem wprawdzie wówczas znaczenia słowa sowiecki i nie pamiętam, kiedy znaczenie to poznałem, jak dziś natomiast pamiętam powody, dla których Esmeralda Dorsz była pulchna. Bo nie był to efekt naturalny ani przypadkowy. W siódmej mianowicie klasie idolką Esmeraldy była kreująca w serialu „Niebezpieczna zatoka" rolę apetycznie pucołowatej córki weterynarza aktorka Ocean Hellman. Esmeralda doszła do wniosku, że jest do niej trochę podobna, i w celu wzmożenia podobieństwa żarła jak opętana. Widocznie już wtedy pociągały mnie kobiety świadome własnej cielesności. Ach, słodka Esmeralda Dorsz i jej przyciasne, pachnące wanilią, a ściślej rzecz biorąc, kremem waniliowym, białe bluzki! Co się z nią dzieje? W jakich stronach się obraca? Pracuje? Oddaje się sztuce? Rozwija talenty? Kiedy wreszcie świat o niej usłyszy?

Wracając do Pietii z domu Gagarin, tak czy tak wychodziło, że jest naznaczona jakąś albo książęcostaroruską, albo bajkonurskokosmiczną wyjątkowością. W każdym razie nikt w naszej klasie z powodu kolejnych ostatnich lekcji języka rosyjskiego w naszym życiu nie wpadał w narodowowyzwoleńczą euforię. Przeciwnie: zrozpaczona zarówno rychłą perspektywą rozpadu ZSRR, jak i – rychlejszą – perspektywą przekwalifikowywania się z Pani od rosyjskiego na nie •wiadomo: Panią od polskiego? Panią od wuefu? Panią od plastyki? – Pietia pałowała ostro. Dla nas zaś, mimo wszystko, historiozoficzne tło jej pałowania pozostawało nie do końca jasne – trudno się dziwić siódmoklasistom.

Swoją drogą szkoda, że nie ma przykazania na styl. Bo to, że nie ma paragrafu na styl, jest dobre – paragraf na styl, na smak, w ogóle paragraf na samą (czyli niezazębiającą się z etyką) estetykę byłby zarówno bardzo trudny do sformułowania, jak i stałby się źródłem niesłychanych nadużyć i manipulacji. Ale ułożone na górze Synaj przykazanie: Harmonii w przyodziewku, w dobytku i w każdej rzeczy, która twoja jest, strzegł będziesz, byłoby dobre. Lepiej by mi było powoływać się na takie przykazanie niż samemu je formułować. To zawsze zalatuje kabaretem.

Inna rzecz, że Dziewiąty PIN styl miał, że szkoda gadać: istotnie kabaretowy, rozpaczliwy i przestępczy. Spodnie jeszcze od biedy mogły oblecieć: szary welwet nie pierwszej, ale i nie ostatniej czystości. Za to marynarka:

tragedy. Prążkowana elanobawełna z czasów – gdyby nie to, że wciąż myli mi się ich kolejność, powiedziałbym – Gierka lub Gomułki – a tak, na wszelki wypadek mówię: marynarka z bardzo dawnych czasów.

Nawiasem mówiąc: dziwna sprawa z tym Gierkiem i Gomułką. Jestem dobry z historii, historią najnowszą interesuję się specjalnie, wiem z tej dziedziny praktycznie wszystko, wiem doskonale, kiedy rządził Gierek, a kiedy Gomułką, i ciągle mi się ci faceci mylą. Mylą mi się przez moment. Przez ułamek sekundy nigdy nie wiem, który był pierwszy, tak jak przez ułamek sekundy nigdy w pierwszej chwili nie wiem, która ręka jest prawa, a która lewa, albo tak jak nigdy nie jestem całkowicie pewien, jak się pisze słowo w ogóle. Z ortografii w końcu też jestem dobry, setki razy się upewniałem, setki razy sprawdzałem w słownikach i nigdy w stu procentach nie wiem, czy w ogóle pisze się razem, czy osobno. W ogóle czy wogóle – a może na odwrót? Gierek czy Gomułką oraz wogóle czy w ogóle – pod tym względem ewidentna czarna dziura w głowie. A może dwie dziury.

Słowem, wracając do zasadniczego wątku – Dziewiąty PIN miał na sobie marynarkę z czasów Gierka lub Gomułki, a może na odwrót. Do tego błękitna koszulka polo, gdyby nie to, że pochodząca z sedna epoki, do której nawiązuje dzisiejsza moda, rzec by można: modna koszula polo. Niestety, był to kłopotliwy autentyk z lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, a może na odwrót. Oczywiście: nie szata zdobi człowieka. Ale co innego: nie szata zdobi człowieka, a co innego megamenelstwo. Dochodziła jeszcze siwa, zapuszczona czupryna, napompowane hektolitrami piwa brzuszysko i naznaczona wszelakimi rezygnacjami twarz pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Chód – galaretowaty. Ruchy – niezborne. Co specjalnie drażniące: uśmiech – przy tym wszystkim – szyderczy. Oczy – zuchwałe. Ktoś taki w zasadzie w ogóle nie powinien mieć do dyspozycji wynalazku karty bankomatowej, a jak już ma, to powinien się starać. Powinien się specjalnie, pilniej i dokładniej niż inni użytkownicy starać. A tu wręcz przeciwnie: pełna olewczość.

W końcu jak się po ukończeniu transakcji nie zabiera – i to nie w jakimś ułamku sekundy, ale przez dobrych parę chwil – karty, jak się nie widzi wołami wyświetlonego na ekranie napisu: Zabierz kartę i wydruk, jak się nie słyszy ostrzegawczo napominającego tykotu, co jest jak syrena strażacka – to przepraszam bardzo – sam sobie gość winien.