– Ochoty, żeby przeistoczyć się w krwiożercze niemowlę? Nie uwierzysz, ale nie miałem.
– Nie wysilaj się na złośliwości i nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Miałeś takie ochoty, ale nie chcesz się przyznać. Albo nie pamiętasz. Albo sam nie wiesz, że je miałeś. Sam nie wiesz, że jesteś pedałem, jak mawiał pewien klasyk współczesnej literatury polskiej, zalecając się do mojego kolegi… I co zabawne, miał rację… – Konstancja zamyśliła się na chwilę. – Ale mniejsza z tym. Wszyscy to mają, choć do pełnej i zwłaszcza publicznej ekspresji dochodzi rzadko. Ale za to w samotności! Spróbuj sobie kiedyś uświadomić wszystkie rzeczy, które robisz, jak jesteś sam… Pozy, miny, czynności najdziwniejsze. Tak, ludzie, jak są sami, bardzo dziwne rzeczy robią. I bardzo dziwne dźwięki wydają. Nie szykuj się do błyskotliwej polemiki, bo nie mam na myśli pierdzenia. Chodzi o inny rodzaj akustyki. O czysty nieartykułowany bełkot. O najciemniejszą i najstrzelistszą pieśń krystalicznego bełkotu. Jakbyś oprócz słyszenia PINów miał dar słyszenia tego, co słychać pod dachami domów i sufitami mieszkań, to byś dopiero usłyszał upiorne rzężenie! Makabryczne wycie! Piekielny skowyt gaworzenia, stękania i pojękiwania! Nieludzki jazgot nieustannych zdrobnień! Totalne nieartykulacje! Chrypoty, miaukoty, chrząkoty! Do dziś żywy prasłowiański język z epoki kamienia łupanego! Zwierzęcy ryk samych samogłosek: Aaaaa! Yyyyy! Uuuuu! Różne, bardzo różne wycia słychać w polskich domach. Na zewnątrz rzadziej, ale pokusa jest tym większa. Miałeś taką pokusę?
– Nie, nie miałem takiej pokusy – odpowiedziałem podniesionym głosem.
– Zaraz. Poczekaj. – Konstancja odgrywała rolę zewnętrznie stoicko spokojnej, a wewnętrznie w najwyższym stopniu zniecierpliwionej nauczycielki. – Zaraz. Spokojnie. Nie odpowiadaj, dopóki nie usłyszysz, jak brzmi
pełne pytanie. Przecież nie wiesz, jak brzmi pełne pytanie? OK? Teraz uważaj. Pełne pytanie brzmi: Czy nigdy nie miałeś ataku nagłej i nieodpartej ochoty, żeby nagle na środku ulicy, w tłumie, albo na jakimś wytwornym bankiecie, albo najlepiej na jakimś pompatycznym pogrzebie na cały głos zrobić: Gu! Gu! Gu! albo Tju! Tju! Tju! albo Hy! Hy! Hy! Albo po prostu zawyć nieczytelnie i zwierzęco, zakwililić, zarzęzić, żeby bez powodu przeraźliwie zapiszczeć: Piii! Piii! Piii!?
– Szczerze mówiąc, też nie… – odpowiadałem bez przekonania. – Nie przyszło mi to dotąd do głowy. – Mówiłem bez przekonania nie dlatego że kłamałem, ale dlatego że nie mogłem powiedzieć prawdy. Co niby miałem powiedzieć mojej dotkliwie rąbniętej Konstancji? Że owszem, rąbnięta jest dotkliwie, ale w porównaniu ze mną to jest nic? Co jej miałem powiedzieć? Że we mnie nie siedzi żaden upiorny lud, złośliwy gnom, przeraźliwy karzeł czy zły duch, ale że owszem, siedzi we mnie mały natarczywy Ojciec Święty, który faktycznie tylko czeka, żeby wyleźć na wierzch? Albo że mój gnom, duch, demon, diabeł, co tam jeszcze, przybrał postać Głowy Kościoła Powszechnego? Co jej miałem powiedzieć? Że nie mam żadnej pokusy, żeby znienacka w tłumie zrobić Gu! Gu! Gu!, ale że mam straszną i nieustanną pokusę, żeby ten tłum pobłogosławić, wygłosić doń papieską homilię i wprowadzić go w euforię jakimś pontyfikalnym żartem? Że wprawdzie moja dziecinna mania zostania papieżem dawno minęła, choć i tak za długo trwała, ale że jakby ktoś zajrzał pod sufit mojego mieszkania (nie mówiąc o suficie mojej czaszki), to dalej niejedno mógłby pod tym względem zobaczyć? Że moje ręce w samotności nieraz same się ku urbi et orbi wyciągają? Że mój krok, jak nieraz z pokoju do kuchni idę, wiadome ma dostojeństwo? Że jak kogoś słucham, w bardzo określony sposób chylę ku niemu głowę? Że owszem, czasem mieszkający we mnie
upiorny lud chce przybrać swą naturalnie nieokreśloną postać i chce zawyć nieczytelnie i zwierzęco, ale że chce to uczynić tylko wtedy, gdy stoję w oknie papieskiej biblioteki i pozdrawiam w kilkudziesięciu językach tłumy zgromadzone na placu Świętego Piotra? Takie wstydy miałem Konstancji wykładać? A potem jeszcze może miałem jej gorączkowo tłumaczyć, że nie jestem wariatem, że to wszystko jest arcynormalne, bo przecież tak jak ktoś, kto w dzieciństwie marzył, że zostanie na przykład piłkarzem, nie raz potem przez lata, a może i przez całe życie wyobraża sobie, że składa się do strzału, drybluje albo zdobywa rozstrzygającą bramkę na mistrzostwach świata, tak i mnie pewne gesty, ruchy i obrazy w głowie pozostały? Takie defensywne występy miałem dawać? No gdzie! Wolałbym już naprawdę zrobić Gu! Gu! Gu!
I ja temu właśnie odruchowi ulegam – z gorzkiego rozpamiętywania mojego strasznego sekretu wyrwał mnie głos Konstancji, która najwyraźniej zmierzała do harmonijnej puenty – ulegam odruchowi, ulegam atakowi upiornego luda, przeistaczam się i rzężę. Tak. Rzężę. Ale ponieważ jednak nie stać mnie na prawdziwe rzężenie, nie stać mnie na oryginalne Gu! Gu! Gu! – rzężę na jakiś temat, przeważnie rzężę na jakiś polityczny temat, bo tak jest śmiesznie…
Konstancja znów się zamyśliła, gołym okiem było widać, że owładnęło ją jakieś bezwstydne wspomnienie, najpewniej tamta historia jednego kolegi nagabywanego przez klasyka literatury. Miałem jednak mocne przeczucie (gołym uchem słyszałem), że akurat tej historii nie usłyszę nigdy.
– Ach, Patryku – ocknęła się i powróciła do lirycznorefleksyjnego wcielenia, które w duchu nazywałem wcieleniem „Ach Patryku". – Ach, Patryku, oczywiście, że pamiętam więcej od ciebie, zauważając to, nie ryzykujesz, przeciwnie, przecież wiesz, że mnie kręci te osiem lat różnicy. Ach, Patryku – przeciągnęła się kocio i powiedziałbym nie tyle powąchała, co głęboko sztachnęła się filującym z jej ramion zapachem najnowszej wersji ceruttiego. – Pamiętam, doskonale pamiętam stan wojenny, w końcu była to ostatnia, wyraziście naznaczona historią, epoka mojego dziewictwa. Patryku, czy ty wiesz, że ja straciłam dziewictwo w orwellowskim roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym? Miałam wtedy szesnaście lat, wiek nadzwyczaj akuratny dla tego zabiegu.
– Coś takiego… Nie wiedziałem… Nie opowiadałaś mi o tym. Ale doceniam. Zwłaszcza doceniam, że taktownie mówisz o roku orwellowskim, a nie mówisz na przykład: „utraciłam dziewictwo w roku męczeńskiej śmierci księdza Jerzego".
– Ach, Patryku, nie mówi się wszystkiego, co się myśli.
Jestem naprawdę niezły z historii, wszystkie dotychczasowe egzaminy historyczne nie to, że pozdawałem na piony, to pestka. Ja wszystkich egzaminatorów, i tego od historii prawa sądowego, i tego od historii prawa publicznego, i nawet tego grzyba od historii doktryn politycznoprawnych, wprawiłem w obeliskowe osłupienie. Jestem dobry. Po prostu jestem dobry. Ale niekiedy, gdy w środku nocy, na wysokościach dwunastego piętra budzę się ze snu, zawsze przecież bardzo lekkiego, zdaje mi się, że z całej historii powszechnej pamiętam tylko cztery daty: Rok 966 – chrzest Polski. Rok 1492 – odkrycie Ameryki. Rok 1939 – wybuch drugiej wojny światowej. Rok 1971 – mój ojciec zdaje do szkoły teatralnej.
Nie było innych dat w jego życiu. Datę urodzenia wpierw przesłonił mu Patryk Swayze, a potem prawie całkiem zamazał Józef Stalin. Ooool Proszę państwa! zawsze, nawet jak stary zwracał się do pojedynczej osoby, było to słynne: Ooo! Proszę państwa! Niekiedy, jak był bardziej pijany niż zwykle, stosował też formę: Panie! Panowie! Ooo! Urocze panie! Czcigodni Panowie! Ooo! Jak idzie o datę mego urodzenia, mogę powiedzieć jedno: urodziłem się jeszcze za niemitościwie nam panującego Józefa Wissarionowicza Stalina… Hę, hę, hę…
Inne godne zapisania kredą w kominie terminy zakryte zostały przez inne okoliczności czy też inne klęski. Dzień poznania mojej matki był nie do ustalenia, ponieważ nigdy nie mogli się zgodzić, na jakiej to było imprezie.
Matka twierdziła, że było to na bankiecie z okazji przyjazdu do Krakowa największego żyjącego polskiego poety. Doskonale to pamięta. Była wtedy na trzecim roku polonistyki i pisała pracę roczną o wątku mitologicznym w wybranych wierszach największego żyjącego polskiego poety. Jak zobaczyła, że spotkanie autorskie ma temat jej pracy – poszła, choć nigdy na żadne spotkania autorskie nie chodziła. Nie miała oczywiście pojęcia, że po spotkaniu będzie jakiś bankiet, a nawet jakby wiedziała, to i tak pójścia na bankiet w ogóle nie brała pod uwagę.
W niskiej jak wiejska świetlica sali związku literatów kłębił się zresztą taki tłum, że w pierwszej chwili i samo spotkanie autorskie chciała odpuścić, ale jednak weszła
1 nawet jakimś cudem znalazła siedzące miejsce. Największy żyjący polski poeta niezmiernie ją rozczarował. Po pierwsze był niski, po drugie był gruby, po trzecie był na gazie, po czwarte zachowywał się kabotyńsko, po piąte – czytał stare i dobrze jej znane wiersze. Miała wrażenie, że siedzący na podwyższeniu, lekko pijany, niewyraźnie artykułujący słowa grubawy konus podszywa się pod jej