– U schyłku lat sześćdziesiątych pojechaliśmy z całą naszą klasą Ha na słynną wycieczkę szkolną do Krakowa… Ach, oczywiście słynną (pogodny refleksyjny uśmiech, stary umiejętnie rozjaśnia i obraca do zasłuchanych wielbicieli oblicze swoje), słynną nie dlatego, by była słynna sama w sobie, by coś słynnego się na niej wydarzyło, ani nawet nie dlatego (naznaczone ironicznym dystansem do własnej wielkości machnięcie dłonią), ani nawet nie dlatego, że jednak z tej małej klasy, z prowincjonalnego (akcent eksponujący faryzejskość) gimnazjum (artykulacja sugerująca przedwojenne korzenie; ojciec chodził do szkoły podstawowej i do liceum, zawsze wszakże z rzekomą nostalgią starego piłsudczyka opowiadał o szkole powszechnej i gimnazjum), ani nawet nie dlatego, że z tej małej klasy prowincjonalnego gimnazjum w Granatowych Górach wyszło jednak paru jak nie słynnych, to po prostu przyzwoitych (pauza sugerująca zamyślenie) co nieraz (ponowna pauza sugerująca zamyślenie) jest ważniejsze, ludzi.
– Mówię o słynnej wycieczce do Krakowa, dlatego że w tamtych czasach (sugerujące epicki oddech odchylenie górnej połowy ciała do tyłu) – szkolna wycieczka do Krakowa była słynna z natury rzeczy, wszyscy chyba, nooo (rozciągniecie głosek sugerujące podtekst polityczny), nooo, moooże, bez maaała wszyscy polscy gimnazjaliści odbywali rytualną, przez co słynną podróż do grodu Kraka. My młodzi granatowogórzanie – takoż. (Nagłe wzmożenie intonacji, znak przystąpienia po krótkiej uwerturze do istoty opowiadania). Znacie państwo tę mękę, tę nieludzką gehennę, te tortury istne zwiedzania miejsc wielce zabytkowych, grobów mężów zasłużonych, muzeów pełnych świętych pamiątek, zamków pod każdym względem warownych et cetera, et cetera… (Pauza obliczona na ekstatyczny wybuch śmiechu słuchaczy). Znacie? (Pogodny i porozumiewawczy uśmiech). Znacie? No to posłuchajcie! Otóż i ja tej męki w trakcie naszej słynnej wycieczki do Krakowa zaznałem, ale też jej nie zaznałem. A nie zaznałem jej za sprawą teatru. Rzec można (kabotyńskie chwyty z wolna znikały z opowieści starego, teraz on już po prostu opowiadał swoją pierwszą (i prawdą a Bogiem jedyną prawdziwą) przygodę teatralną i opowiadał ją dobrze, bo zapominał, że gra opowiadanie. Toteż dalszy ciąg przytaczam w zasadzie in extenso, bez nadmiaru udręczających przypisów objaśniających intonację i gestykulację).
– Rzec można, że pierwsze oddziaływanie teatru, jakiego zaznałem, było oddziaływaniem czysto regeneracyjnym, i że była to wybitnis fizyczna, rzekłbym: cielesna regeneracja. Tak, zaiste poczułem się, jakbym łyk, jakbym haust orzeźwiającego napoju wypił. Bo też wypiłem. Skosztowałem ambrozji narkotycznej, którą Melpomena raczy swych wybrańców, a raczej raczy (pozorujące bezbronność rozłożenie rąk), a raczej raczy… swe ofiary.
– Wjeżdżaliśmy do Krakowa zakopianką, był blady świt, z obu stron żółtawe pola, miasto w dole jak rozłupany, pełen świateł orzech, kto choć raz tą drogą jechał, nigdy tych obrazów nie zapomni. Kiedyśmy w centrum Krakowa stanęli, dalej był poranek, po nocnym deszczu parowały puste ulice… Zupełnie puste… U schyłku lat sześćdziesiątych o wczesnym poranku przez krakowski rynek szły dwie, góra trzy osoby. Pora dnia, wczesna pora dnia jest ważna, a nawet kluczowa, bo tak się po prostu złożyło, że na plac Świętego Ducha (wtedy Ducha) dotarliśmy wczesnym przedpołudniem i o tejże porze progi Teatru Słowackiego, co się na placu Świętego Ducha (wtedy Ducha) mieści, przestąpiliśmy. Myśmy długo, bardzo długo ten teatr – zanimeśmy do widowni doszli – zwiedzali. Musieliśmy być w garderobach, w magazynach, w pracowniach, w warsztatach, w kabinach akustyków, elektryków, oświetleniowców, w malarni, musieliśmy tam być – mówię – bo ja tego nie pamiętam. Pierwszą i jedyną przestrzenią, jaką wtedy świadomie ujrzałem i w każdym szczególe, tak jakbym to dziś widział, zapamiętałem, była scena. Tak – po prostu scena. Szliśmy przez cały, jak mi się wtedy zdawało, zdobny w królewskie purpury i złocenia korytarz na drugim piętrze. Osoba, co nas oprowadzała, drzwi do jednej z lóż otwarła i myśmy tam weszli. (Bardzo długa, mniej więcej dziesięciosekundowa pauza). Tak, myśmy
tam weszli. Nie wszyscy rzecz jasna, parę osób, ja trafem z samego przodu się znalazłem, za plecami koleżeństwo z chichotami się tłoczyło. (Pauza krótsza, ale też dramaturgicznie niezmiernie długa: co najmniej pięć sekund). Była próba, scenę jedno oświetlało światło, na środku prosty kwadratowy stół, za stołem w głębokim zamyśleniu siedział dostojny starzec, ktoś drugi stał w głębi, w półmroku. Starzec uniósł opuszczoną głowę, obrócił się do tamtego, już otwierał usta, by swą kwestię wypowiedzieć, gdy nagle usłyszał nasze z góry, z loży dochodzące chichoty, szmery, stąpania. I on wtedy, ów aktor, co grał siedzącego za stołem starca w do dziś mi niewiadomym dramacie, jął spoglądać na nas i jął zarazem – co miałem o wiele później pojąć – jął zarazem odgrywać spoglądanie, jął się dziwić i jął zarazem odgrywać zdziwienie, jął wstawać zza stołu i grał wstawanie zza stołu, podchodził do proscenium i grał podchodzenie do proscenium, unosił dłoń i grał unoszenie dłoni. I na koniec z tą uniesioną do czoła dłonią – by niby lepiej ujrzeć nasze majaczące na wysokości drugiego piętra cienie – powiedział, a raczej wygłosił frazę, co mogła być początkiem niezwykłej tyrady: – Na Boga Ojca! – (Stary doskonale imitował pieczołowitą modulacje aktora starej daty). Na Boga Ojca! Kim panowie jesteście?
Koleżeństwo nie bardzo pojęło. Było raczej przekonane, że próba trwa dalej, że nie do nas nestor scen krakowskich wygłasza swą kwestię, że co najwyżej zachodzi tu śmieszna zbieżność pomiędzy rzeczywistością a sceniczną fikcją. Oni chichotali, chichotali dalej, a ja… Ja po prostu zamarłem. Ja wiedziałem doskonale, że on do nas mówi, a nawet nie tyle do nas, co ściśle – osobiście do mnie. Ja widziałem tego wysokiego, chudego siwowłosego z orlim profilem aktora, widziałem każdy jego gest, każdą fałdę na ciemnym surducie, słyszałem każdy jego akcent, każdą wymówioną przezeń głoskę. Słyszałem, widziałem i wiedziałem: chcę być takim facetem. Jak dorosnę, muszę być takim samym facetem jak on. (Pauza, a po pauzie zdawkowa i pośpieszna końcówka). I potem dalej trwała nasza ekskursja, zwiedzaliśmy jedno za drugim wszystkie święte miejsca: Wawel, Sukiennice, Kościół Mariacki, ale ja już niczego nie widziałem, nie ozułem zmęczenia, żadnej udręki zwiedzania, niczego nie pamiętam, pamiętam jedynie własne podniecenie. A byłem podniecony jak po mocnej kawie albo, jakby to się dzisiaj powiedziało: byłem podniecony jak po dawce anabolików… Tak… tak… pierwszy wpływ teatru na mnie to był wpływ czysto biologiczny, wpływ, powiedziałbym, cielesny, dogłębnie cielesny, tak dogłębnie cielesny, że aż metafizyczny.
Stary był gotów do ukłonu i pewnie w wyobraźni kłaniał się tłumom, mrużył oczy w blasku jupiterów, odbierał bukiety i słuchał oklasków, ale nie było tłumów, jupiterów, bukietów, owacji. Tłumów nie było nigdy. Kiedy z trupą wędrownych aktorów docierał do zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc – nie było tłumów wypełniających domy kultury, strażackie remizy czy wiejskie stodoły. Kiedy u schyłku lat siedemdziesiątych próbował sił w dziennikarstwie – nie było tłumów czytelników. Prawdę powiedziawszy, nie było żadnych czytelników. Stary był kiepskim dziennikarzem (dokładniej: był nadto jak na powszechne potrzeby czytelnicze neurotycznym recenzentem teatralnym). Kiedy na początku lat osiemdziesiątych wrócił do Granatowych Gór i zajął się wytwarzaniem ekskluzywnych abażurów – nie było tłumów klientów, nie było ich do tego stopnia, że firma splajtowała. (To ci nie da pieniędzy!). Kiedy w końcu został zdumiewająco zamożnym (Wojewodowie zawsze mieli pieniądze!) taksówkarzem w Granatowych Górach – też nie było tłumów pasażerów. (To akurat jest wytłumaczalne: cała miejscowość liczy parę tysięcy mieszkańców – tłum umiarkowany). Tak, tłumów nie było nigdy. Mnie też nie było, choć wtedy wydawało mi się, że jestem. Jestem dopiero teraz, dopiero teraz jestem jego uważnym widzem, pilnym czytelnikiem, wiernym klientem, stałym pasażerem. Jestem i jest moje rozwścieczone do białości i zarazem poczerniałe z żalu, zrozpaczone serce. Zawsze wydawało mi się, że on próbuje być, tyle że mu nie wychodzi. Przecież próbował być. Próbował być w Granatowych Górach, próbował być w Krakowie, próbował być aktorem, próbował być z moją matką, próbował być guru amatorskiego teatru, próbował być milionerem i próbował być z płatnymi dziwkami. Tysiąc, a może milion razy i na tysiąc, a może milion sposobów próbował być. Za wszelką cenę próbował utrzymać się na powierzchni ziemi i mu nie wychodziło. Tak mi się – powtarzam – wydawało. Bo on cały czas próbował zniknąć z powierzchni ziemi. I to mu wyszło.