– Rozumiem. Chyba rozumiem. W sumie zresztą rób co chcesz – Konstancja siedziała po przeciwnej stronie kawiarnianego stolika, ale przeciągnęła się i ziewnęła w taki sposób, jakby okrywała się kołdrą, jakby kładła się na drugi bok, jakby obracała się twarzą ku ścianie – rób co chcesz, mój drogi, byle ci się przypadkiem nie marzyło, że od czasu do czasu za pomocą swego boskiego daru będziesz namierzał jakieś nierozważne właścicielki skromnych kont panieńskich. A swoją drogą, Patryku, może ty po prostu z tym twoim nieszczęsnym słuchem powinieneś się zgłosić do lekarza?
ROZDZIAŁ VI – Pierwsza opowieść Konstancji
Jak człowiek obcuje z kimś takim jak Konstancja Wybryk – po uszy grzęźnie w metaforach erotycznych. Dziewiąty PIN nie był jak utrata dziewictwa. Dziewiąty PIN był jak pierwsze kurestwo. Kolejne występki idą jak z płatka; pierwszy jest trudny, skomplikowany, ale jeśli nawet ohydny – to i tak niezapomniany.
Pierwszym godnym uwagi mężczyzną Konstancji był pewien wzięty adwokat. W sensie ogólnym kończyły się lata osiemdziesiąte, w sensie szczególnym w Polsce kończył się komunizm. Konstancja studiowała filozofię, z dwoma koleżankami wynajmowała kwaterę na Jelonkach, raz w miesiącu jeździła do rodziców do Tomaszowa. On był piorunująco przystojny, dobrze po czterdziestce – zadbana żona, udana dwójka dzieci, willa w Konstancinie.
– Byłam z nim dwa lata – opowiadała – właściwie półtora roku, bo te ostatnie miesiące to już wyłącznie szamotanina i odganianie. Jak się zorientował, że odchodzę – dostał pierdolca. Telefony w środku nocy, po dwa listy dziennie, naręcza róż i oczywiście oświadczyny. Permanentne oświadczyny. Przez ponad rok ani słowa na ten temat, a potem nagle co piętnaście minut – rozwód, co pół godziny – małżeństwo, co godzinę – dziecko. Nasze
dziecko. Facet mnie po prostu załamywał. Mówię ci, śmiertelnie poważnie zastanawiałam się, czy nie zwariował. Chyba nawet się bałam. Bo – rozumiesz – byłam z nim blisko dwa lata, czyli jak na dwudziestoletnią dziewczynę całą wierność. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby naprawdę być z nim całą wieczność. W ogóle nie myślałam o żadnym małżeństwie, o żadnym jego rozwodzie, o wspólnym mieszkaniu ani nawet o tym, żeby bywać z nim dłużej, niż bywałam. Lubiłam jak wpadał, ale jak po dwóch godzinach wychodził – nie miałam nic przeciwko temu. Nie tęskniłam za nim, wracałam do swoich spraw. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że ma żonę, dzieci, przyjmowałam to z jakąś chorą naturalnością. No miał, po prostu miał żonę i dzieci, tak jak miał samochód, dom, biuro, garnitury, krawaty, buty. Jego zadbana żona i jego kosztowny samochód, to były naturalne elementy wyposażenia czterdziestoparoletniego mężczyzny. Nawet mi do głowy nie przyszło, że dwudziestoletnia kochanka jest takim samym elementem tego wyposażenia. To znaczy, że ja jestem takim samym, niby żywym, a w istocie martwym, a jak nie martwym, to z całą pewnością wymiennym elementem czyjegoś wyposażenia. I wcale nie chodzi mi o to, że niby traktował mnie instrumentalnie. Jeśli nawet była to relacja instrumentalna, mnie to pasowało. Co tu zresztą gadać: relacja instrumentalna – ja go po prostu kochałam. To znaczy: ja wtedy uważałam, że go kocham. Rozumiesz? Mój ówczesny sąd o sytuacji był miłosny. Tyle że mu tego nigdy nie powiedziałam. Widocznie już wtedy miałam mocno rozwinięty imperatyw dokładnego nazywania sytuacji i coś mnie przestrzegało – ty byś powiedział: Bóg – że jak mu powiem: kocham cię, to nie będzie dokładne nazwanie sytuacji. On oczywiście chciał tego, chciał to usłyszeć, miał mnie, miał tysiąc potwierdzeń mojego oddania, ale potrzebował jeszcze ustnej deklaracji. Jak typowy facet, musiał mieć wszystko czarno na białym, bo inaczej czuł się niepewnie. Domagał się pełni władzy, kręciło go to. Spotykaliśmy się na mieście, zabierał mnie na obiady, wpadał do mnie, chodziliśmy do łóżka, wszystko to było, uważałam, bardzo OK. Taka – uważałam – może być miłość, i to miłość bardzo udana. Przecież te moje współlokatorki i jakieś ich nieustanne dyskotekowe dramaty, co to było? Jacyś chłopcy, co się umawiają i nie przychodzą, a jak przychodzą, to nie mają nic do powiedzenia. Mieszkałyśmy we trójkę na Jelonkach, miałyśmy tam nienajgorsze warunki imprezowe i czy ty sobie wyobrażasz, że wszyscy faceci, jacy w ciągu pięciu lat byli u nas, mieli chudsze nogi ode mnie? W sumie kilkudziesięciu za małych, za chudych, z pustymi – na dodatek – łbami? A ci, co mieli coś do powiedzenia, byli już tak mali i tak chudzi, że w grę niechybnie musiała wchodzić karłowatość. Raz się z takim jednym, faktycznie bardzo inteligentnym – Jarkiem, umówiłam. Siedzimy w knajpie, pijemy piwo i nagle się orientuję, że wszyscy wokół gapią się na nas i nie mogą rozkodować, jakim cudem mam tak dorosłego syna. Dla pełni efektu dodam, że facet był rok ode mnie starszy. No gdzie, człowieku! Nie ta chemia, nie te klimaty, nie te pozory!
– Prawda była po mojej stronie. Mój związek z wziętym mecenasem to była rzeczywista rzeczywistość, prawdziwe życie, głęboka miłość. Oczywiście, jak teraz pomyślę, że nigdy nie spędziłam z nim całej nocy, że nigdy nie zjadłam z nim śniadania, że nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy, że w weekendy nie tylko nigdy się nie widywaliśmy, ale że wtedy też nie mogło być żadnych telefonów, bo to był, rozumiesz, święty czas rodzinny, to oczywiście widzę, jak to było żałosne. Ale wtedy nic złego nie przychodziło mi do głowy. To znaczy – do czasu nic złego i nic buntowniczego nie przychodziło mi do głowy. W końcu przyszło, choć myślę, że pierwszą postacią mojego buntu była zwyczajna babska zazdrość. Nagle mnie olśniło. Któregoś dnia on z takim już wtedy dosyć odrażającym uśmieszkiem nieustannego tryumfatora we wszystkich dziedzinach powiedział (akurat dopinał spodnie, czarne lee, zawsze w wariancie sportowym, czyli niegarniturowym, nosił czarne»lee, ale mniejsza z tym): A wiesz – powiedział – wszyscy moi znajomi uważają moje małżeństwo za bardzo udane.
– Patryku, nie lubię zalatujących feminizmem uogólnień, ale chyba tylko mężczyzna potrafi popełnić samobójstwo i tego nie zauważyć. Powiedział to i umarł. Nagle do mnie, jak się okazuje: debilki, dotarło, że facet, o którym od dawna wiedziałam, że ma żonę – naprawdę ma żonę. Że przez ten cały czas kiedy jest ze mną, prowadzi uregulowane życie seksualnomałżeńskie albo rodzinnoseksualne, wszystko jedno. Znajomi i tak są tą harmonią zachwyceni. Rozumiesz, nagle czasownik mieć objawił mi swoją siłę egzystencjalną. Zrozumiałam, że on ma samochód, ma dom, ma dzieci, ma żonę i ma mnie. Zapiął czarne lee, włożył swoją ulubioną dżinsową koszulę i wyszedł. W lodówce była napoczęta butelka żubrówki. Wypiłam ją może w ciągu siedmiu minut. W ciągu kwadransa wyrzygałam żubrówkę. W ciągu następnej godziny wyrzygałam jego całego od stóp do głów, wyrzygałam jego spojrzenia, jego dotyk, jego słowa, jego zapach, wyrzygałam całą jego obecność w moim życiu, wszystko, łącznie z jego dżinsową koszulą i czarnymi lee. Przespałam się trochę, po przebudzeniu było OK. Nie czułam nawet śladu mecenasa na podniebieniu. Bardzo precyzyjnie zrobiłam się na bóstwo, włożyłam moje najostrzejsze szmaty – czyli sprany podkoszulek na ramiączkach i wykwintną koronkową spódnicę, zamówiłam taksówkę i pojechałam z moich Jelonek do śródmieścia. Było upalne lato – tak samo jak tego roku. Usiadłam w pierwszym z brzegu kawiarnianym ogródku, przy sąsiednim stoliku sączył long drinka jakiś egzotyczny cudzoziemiec, na oko sądząc, Hindus. Szczerze mówiąc – zauważyłam go trochę wcześniej, może nawet z okna taksówki. W każdym razie zajęłam pozycję pozornie przypadkową, w istocie intencjonalną. Dalszy przebieg wydarzeń był, że tak powiem, rytualny. Najprzód kontakt wzrokowy, potem uśmiech, potem on gestykulacyjnie pyta, czy może się dosiąść. Ależ of course – czyta z moich zmysłowych ust. Ma na imię Kular i jest wchodzącym na polski rynek kapitałem zagranicznym. A week ago otworzył na starym Żoliborzu jedną z pierwszych w Warsaw Real Hindoo Restaurant. Zaprasza na pyszne chicken corma albo na równie pyszne tandori, albo na jeszcze pyszniejsze somosa – czyli pierożki w kształcie piramidy z kruchego ciasta, nadziewane mięsem, albo, jak jestem wegetarianką – warzywami. Nie jestem wegetarianką. Somosa mogą być z mięsem – podkreślam znacząco. – Mogą być z czymkolwiek, byle szybko, jestem very hungry, jedziemy! Natychmiast! Nów! As quick, as possible! Radykalnie przyspieszam bieg akcji, co go trochę peszy. Myślał chyba, że ja na to pyszne somosa albo tandori, albo chicken corma wpadnę przy okazji albo przynajmniej wieczorem. A tu proszę: panienka z punktu gotowa. Ach, te Polki! His excellent car (granatowe volvo) stoi na pobliskim parkingu, trzeba dwa kroki podejść. Rzecz jasna, podchodzimy, wsiadamy. Jedziemy. Nie muszę dodawać: jedziemy udo w udo, a nawet – biorąc pod uwagę, jaka dzieli nas odległość – bardzo udo w udo. Po drodze pyta o jakieś czcigodne budowle, przeważnie nie mam pojęcia, przecież ja do dziś Warszawy nie znam. Nagle on płynnie przejmuje rolę przewodnika, bo okazuje się, że po lewej widać wieżowiec, w którym mieszka. Jakież ten fakt budzi we mnie euforyczne zdumienie i zainteresowanie! Really? How fantastic! How wonderful! How fabulous! Bardzo, bardzo jestem ciekawa. Czy mogłabym zobaczyć? Czy możemy wstąpić po drodze? Doskonale. On w takim razie własnoręcznie sporządzi w domu pyszne chicken corma albo równie pyszne somosa. Tandori, niestety, nie da rady, bo tandori wymaga specjalnego pieca. Ubolewam nad tym, ale w końcu godzę się łaskawie. Obejdzie się bez tandori. Granatowe volvo skręca a ja odchylam się do tyłu, rozpieram na siedzeniu i oddycham głęboko. Podobno oddech w kulturze hinduskiej ma kluczowe znaczenie. Dla mnie to nie ma znaczenia, ja mam proste słowiańskie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nadałam rzeczom bieg, bieg ten maksymalnie przyśpieszyłam, reszta w twoich – że tak ostrożnie powiem – lędźwiach, Brahmo.