Ale to było – jak mówię – na początku lat dziewięćdziesiątych, za nowej kapitalistycznej Polski. Za starej komunistycznej Polski ani matce, ani dziadkowi Janowi Nepomucenowi, ani w ogóle nikomu w Granatowych Górach nie śniło się, że za kilka lat na miejscowym targu pojawią się ruscy handlarze, którym z kolei wtedy nie śniło się, że za kilka lat ruszą na Zachód. Niektórym z nich pewnie nie śniło się nawet, że zostaną handlarzami. Ludzie musieli wtedy śnić z dnia na dzień. Niczego nie ma, niczego nie ma – powtarzała matka – a jak coś jest, to na kartki. Chyba co noc śniło się jej, że dostaje coś, czego nie ma, albo że dostaje coś poza reglamentacją. Wydawało mi się, że matka wariuje. Moim zdaniem niczego nie brakowało, a już produktów spożywczych było zatrzęsienie. Na targu było wszystko, a matka biegała pomiędzy stoiskami jak oszalała, jakby istotnie usiłowała znaleźć coś ujrzanego we śnie. Odruchowo? Dla zabawy? Z nudów? Ściągałem wtedy zawsze z tego samego straganu jabłko. Trzy, góra cztery razy to się zdarzyło. Jak mówię – żadnych okoliczności łagodzących ani w ogóle żadnych okoliczności towarzyszących tym wybrykom nie pamiętam. Dlaczego akurat jabłka? Pewnie były najłatwiej osiągalne. Na targu było wszystko, ale czy było tam coś rzeczywistego poza jabłkami?* Czy w ogóle wchodziły w grę jakieś inne warte grzechu owoce? Pomarańcze, mandarynki, banany w tamtych czasach pojawiały się tylko na Boże Narodzenie. Wychodzi, że padło na jabłka, bo były i były pod ręką.
* Produkty spożywcze dostępne w latach osiemdziesiątych na targu w Granatowych Górach. Spis:
1) Pastewne pomarańcze kubańskie – zielone, kwaśne, eksplodujące tysiącami pestek, z powstrzymującą tę eksplozję i w związku z tym za nic nie dającą się zdjąć, ściśle przylegającą pancerną skórą.
2) Pastylki miętowe, pudrowe płaskie o wyglądzie gigantycznych tabletek – na wagę lub pakowane w foliowe torebki.
3) Czekoladowe cukierki w plastykowych pudełkach w kształcie zegarków lub domków – import z ZSRR.
4) Słonina panierowana (najczęściej ostrą papryką) sprzedawana w charakterze wędliny.
5) Masło solone.
6) Ryż dmuchany.
7) Chipsy krewetkowe – suszone krewetki, do smażenia.
8) Lody:
a) Bambino – na patyku,
b) Calypso – w kostkach wielkości masła z podobizną Murzynka na okładce.
9) Gumy balonowe Donald – umieszczone w opakowaniu historyjki o Kaczorze Donaldzie i Myszce Mickey czyniły z nich przedmiot kolekcjonerski.
10) Oranżady w proszku – na sucho zlizywane z dłoni. W analogiczny sposób konsumowało się nabywane w aptece preparaty witaminowe: visolvit (niezły) i vibovit (słabszy, bo kwaskowy).
11) Obwarzanki.
12) Pańska skórka – rodzaj słodkiej pianki, chałupniczej roboty. Z racji niedocieczonej tradycji obficie sprzedawana w okolicach Święta Zmarłych, także przy cmentarzu na Jaszczurczym Groniu.
13) Woda sodowa:
a) Mazowszanka w zielonych lub brązowych butelkach na wymianę,
b) gazowana w syfonach.
14) Ptyś – napój pomarańczowy, gazowany, w takich samych butelkach jak mazowszanka.
15) Cytronada – jedno ze szczytowych osiągnięć rodzimej wynalazczości – niegazowany, landrynkowy napój w kolorach tęczy, sprzedawany w foliowych torebkach z dołączoną słomką, którą, w celu wypicia zawartości, należało wbić w torebkę – operacja bez szansy powodzenia.
16) Ciepłe lody – słodka masa z białek polana czymś w rodzaju czekolady, w waflu do loda – z daleka wyglądało to jak lody.
17) Dropsy – płaskie landrynki owinięte w papierowy, słabo odklejalny rulonik.
18) Suchary beskidzkie z kminkiem.
19) Polococta oraz quickcola – substytuty cocacoli.
20) Gumy Turbo – na skutek pogłoski o ich rakotwórczości krótko obecne na rynku. W tle subtelny dramat kolekcjonerów zbierających ukryte w opakowaniu obrazki samochodów.
21) Żelki – misie Haribo.
22) Lizaki typu Kojak.
23) „Smakołyk warszawski” – wyrób karmelowoczekoladopodobny w formie bloku. Rodzaj monstrualnej krówki.
24) Draże indyjskie – orzeszki ziemne oblewane substancją brunatną.
25) Podpiwek kujawski – sprzedawany w postaci suchej, do przyrządzenia w domu. Dziadek Jan Nepomucen przyrządzał wprawnie.
26) Andruty – różowe (truskawkowe), białe (waniliowe).
27) Mleko skondensowane w tubce – spożywane na ogół prosto z tubki.
28) Gumy w kształcie papierosów – made in Yugoslavia.
29) Absolutne rarytasy pochodzące ze zrzutów: zachodnie batony, masło orzechowe i czekolada w proszku, jedzona – ma się rozumieć – na sucho.
Do wszczynania, a następnie rozwikływania dramatu przyszłego papieża, który przecież nie mógł ot, tak sobie kraść jabłek, nie mam w tym przypadku zdrowia. W końcu Bóg również przypatrywał mi się z pilnością i nie mogłem, jak gdyby nigdy nic, pod jego okiem łamać siódmego przykazania. Czyli co? Czyli Bóg musiał na chwilę usnąć na obitej złotym pluszem wersalce, mnie zaś na chwilę musiało się odechcieć zostawać papieżem. Było jak w życiu codziennym i jak w historii powszechnej: Bóg na moment zasypia, my na moment rezygnujemy ze szczytnych celów i rodzi się zbrodnia.
Nie mogę powiedzieć, że leżące w szufladzie pieniądze zaczynają mnie parzyć, że od ich żaru zaczyna mi się palić ziemia pod stopami albo że gore na mnie czapka, tak okazale nie mogę się wyrazić, ale niewątpliwie: odczuwałem rosnącą niewygodę.
Z każdym dniem, a nawet – tu akurat nie przesadzę – z każdą godziną stawało się dla mnie jasne, że muszę się tych pieniędzy pozbyć. Ewentualność, że przyzwyczaję się do ich obecności w szufladzie, odpadała jako pierwsza. Ewentualność, że na coś je wydam, odpadała jako druga. Zresztą w moim przypadku klasyczne – że się tak wyrażę – możliwości roztrwaniania kasy były ograniczone. Przepuścić na dziwki nie byłem w stanie z tego powodu, że krzywa mojej ochoty na dziwki natychmiast po przekroczeniu progu burdelu spadała. Poza tym doskwierała mi obsesyjna i niestosowna myśl, że jak wreszcie się zdecyduję, z niechybnym fatalizmem trafię na dziwkę, z którą był mój stary. Wystarczający powód do życia powściągliwego.
Przepić? Przepić trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – to mi się po prostu nie mieściło w głowie. Przejeść? Tak samo – nie. Nawet jakby kupione za te pieniądze żarcie nie stanęło kością w gardle, z pewnością nie za bardzo by mi smakowało. Poza tym aiby co, jakie artykuły spożywcze miałem sobie za przeszło trzydzieści starych baniek sprawić? Grubo ponad tysiąc – lekko licząc – batonów Cadbury? Jak na jeden raz – za dużo. Koszule, buty, płyty, marynarki, zegarki, wszelkie przedmioty realne odpadały z tych samych powodów: byłoby mi w nich niewygodnie i byłaby to jedynie zmiana postaci doskwierającej mi niewygody. Poza wszystkim – ja miałem wszystko.
Logika konieczności zwrotu kasy jej prawowitemu właścicielowi stawała się coraz bardziej nieubłagana, ale jeszcze zwlekałem. Jeszcze rozważałem możliwość wydania gotówki na jakiś szlachetny cel. Jak na Wojewodę przystało – niewprawnie ruszałem się po takim terytorium. Pomyślałem, że może zasilę tą kwotą jakąś fundację. Zajrzałem do książki telefonicznej i natychmiast wściekłem się niebotycznie: figurowały tam nazwy kilkuset, a może kilku tysięcy, a może kilkuset tysięcy fundacji. Typowe. W kraju, w którym większość (absolutna większość) obywateli nie ma zielonego pojęcia, co to jest fundacja, jak działa fundacja, co znaczy samo słowo „fundacja" – fundacje powstają jak grzyby po deszczu i jest ich bez liku. Zapytajcie jakiegokolwiek RodakaPolaka czy fundacja funduje, czy jest fundowana, czy daje, czy gromadzi, na jakich jest oparta zasadach i jakie są jej podstawowe, czyli ekonomiczne mechanizmy. Zapytajcie, bo jest o co pytać. Jak myślicie, że pytanie wasze będzie retoryczne, że nie usłyszycie żadnej odpowiedzi, że ujrzycie jedynie ryj niemo rozdziawiony i martwe spojrzenie – jesteście w błędzie. Skądże, ujrzycie chytry błysk przenikliwych oczu, a z wąskich zdradzających kmiecą chytrość ust – padnie wprawdzie lakoniczna i trochę ślamazarnie wygłoszona, ale przecież precyzyjna odpowiedź: – Co to jest fundacja? No… panie… fundacja to jest złodziejstwo… Złodziejstwo… Jedno wielkie złodziejstwo, panie…
Inna rzecz, że w spisie telefonów widniały i lśniły złowróżbnym blaskiem takie perły, jak: Fundacja na Rzecz Ofiar Prywatyzacji, Fundacja Wdów, Fundacja Drugie Przyjście, Fundacja na Rzecz Ofiar Molestowania Seksualnego Nauczycieli przez Uczniów i na Odwrót, Fundacja im. Robin Hooda, Fundacja – Rehabilitacja Wszystkich, Fundacja Płaska Ziemia, Fundacja Arcyksiążę Ferdynand Żyje, Fundacja Mydło i Powidło, Fundacja Tak, Fundacja Nie, Fundacja Krew nie Woda, Fundacja Dymać po Ludzku, Fundacja na Rzecz Obrony Jako Takiej itd., itp. Dałem sobie spokój. Zbyt wielka poezja zaczynała się w tej literaturze.
Oczywiście, dalej, dalej możliwości było nieskończenie wiele i dalej, dalej wszystkie złe i wszystkie czysto teoretyczne. Można było na przykład rozdać pieniądze kloszardom na Dworcu Centralnym, albo lepiej: dać wszystko jakiemuś jednemu, starannie wybranemu kloszardowi i badać, czy jak się zorientuje, ile dostał, szlag go na miejscu z osłupienia trafi, czy też nie. Jak idzie o ten wątek, to aż się proszą fantasmagoryczne poszukiwania Wowy, a w przejmującym finale tych poszukiwań poruszające wręczanie cudem odnalezionemu, ale – jak się okaże – prawie umierającemu, zdradzonemu ruskiemu kochankowi kwoty trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu złotych z przesłaniem, by na tej finansowej bazie nie tylko żył dalej, ale też próbował odbudować miłość do narzeczonej, co była albo nie była na łamach „Playboya".