Takie smaki i takie zabawy rysowały mi się w głowie, w istocie w żadną z tych ewentualności nie wchodziłem głębiej. Nie rozważałem realnie żadnych mniej lub bardziej fantastycznych możliwości. Nawet na schronisko
zwierząt w Celestynowie nie potrafiłem przeznaczyć żadnej części zrabowanych pieniędzy. Dobrze, zbyt dobrze i w gruncie rzeczy od samego początku wiedziałem, że trzeba to oddać. Czułem, że tylko tym sposobem odzyskam spokój, a co za tynj idzie nabiorę sił i zapału do następnych brawurowych skoków i bezprzykładnych grabieży.
Sprawdziłem wydruki. Dziewiąty PIN miał konto w Banku Lwowsko-Wileńskim, a na tym koncie – dajcie spokój – może nie była to kwota z pierwszej dwudziestki stu najbardziej poszukiwanych Polaków, ale bez wątpienia była to kwota oszałamiająca. W każdym razie była to kwota z taką ilością zer po przecinku, że braku przeszło trzech tysięcy mógł on spokojnie nie zauważyć. I chyba faktycznie nie zauważył. Po paru dniach sprawdziłem: nawet nie zablokował konta. Czyli nie tylko nie zauważył niedoboru kasy, prawdopodobnie w ogóle nie zauważył braku karty, z czego jasno wynikało, że miał tych kart, a co za tym idzie kont (zapewne równie zasobnych) – jakby mój stary powiedział: skolko ugodno. Powinno mi to ulżyć, a mnie to jakoś specjalnie rozdrażniło. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę – powtarzałem maniakalnie i czułem, że prosty zwrot kasy mnie nie zadowoli, że będą tu konieczne dodatkowe efekty. Oddam co trzeba, ale przy okazji dam też znać o sobie – postanowienie moje było równie mściwe, co niejasne.
Często gęsto kręciłem się w pobliżu bankomatu na placu Wieży, zaraz obok była mała filia Banku LwowskoWileńskiego. Przez panoramicznopancerne szyby widać było trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki. Ludzie wchodzili i wychodzili, jak się słusznie domyślacie, Dziewiąty PIN nie pojawił się tam ani razu. Dziewiątego PINu ani widu, ani słychu. Co bym zresztą zrobił, gdybym go zobaczył? W pierwszej chwili na tak
zaskakująco prosto postawione pytanie nie byłem w stanie znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, ale po chwili zastanowienia wiedziałem: Gdybym go zobaczył, zacząłbym go śledzić, szedłbym za nim, a może jechał taksówką, tropiłbym go tak długo, aż ustaliłbym jakiś jego adres i tam odesłałbym kartę i gotówkę. Ale przecież… ale przecież – mogę to wszystko zostawić w banku! – wreszcie mnie olśniło. A raczej wysłać pod adresem banku, koniecznie wysłać, nie pakować się tam osobiście, w ogóle nikomu nie pokazywać się tam na oczy. Jakbym, dajmy na to, zapakował pieniądze do koperty, jakbym dołączył jeszcze list, w którym nie wiem co bym napisał, ale coś bym napisał, i jakbym z całą tą przesyłką i, ma się rozumieć, z kartą w garści udał do filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, byłyby – możecie być pewni – niezłe afery. Już to widzę.
Wchodzę tam, przekraczam próg zdobnego w marmury i neony wnętrza i natychmiast czuję na sobie presję wrogich spojrzeń. Trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki spoglądają na mnie wrogo, choć trzeba przyznać, jest to wrogość jakościowo odmienna od wrogości ekspedientek z pobliskich ekskluzywnych sklepów. Tu nie ma wyniosłego dawania do zrozumienia, że jest się blisko z pierwszą dwudziestką na liście stu najbogatszych Polaków. Tu jest profesjonalna czujność. Trzy czujne spojrzenia przeszywają mnie na wylot i jest to tym dotkliwsze, że oprócz mnie (jestem absolutnie pewien) w banku nie byłoby nikogo. Świat nie układa się po mojej myśli – tyle rozumiem. Ale rozumieć to jest za mało. Trzeba jeszcze swoje rozumienie jakimś czynem poprzeć, a na to jest już, z niejasnych zresztą powodów, za późno. Z dziwaczną bezwiednością, a nawet uporem brnę w z góry przegraną sytuację. Po chwili – zaczynam rozróżniać. Skali ich skrzętności dalej nie rozróżniam, ale powoli zaczy
nam rozróżniać fryzury i spojrzenia i po chwili wahania wybieram najprzychylniejsze – jak mi się zdaje – spojrzenie całkiem niezłej – siedem, siedem i pół punktu – blondynki.
– Znalazłem kartę bankomatową – mówię skrajnie obojętnym głosem – chyba najlepiej będzie, jak zostawię ją u pani. Właściciel pewnie sam się zgłosi, a jak się nie zgłosi, to państwo chyba jesteście w stanie ustalić jego namiary…
– Owszem jesteśmy w stanie – moje przeczucia, że blond urzędniczka będzie chłodna w obejściu, potwierdzają się z kolosalną nadwyżką: ona jest po prostu lodowata.
– Mam też dla niego pewną przesyłkę – wyjąłbym zza pazuchy kopertę – i proszę, by państwo zechcieli mu to przekazać.
– Pan go zna?
– Kogo?
– Jak to kogo? Właściciela karty! – infantylna odruchowość mojego pytania rozwścieczyłaby ją skrajnie.
– Oczywiście, że go nie znam. Jakbym go znał, nie zawracałbym pani głowy.
– Ciekawe. Nie zna pan człowieka, a przekazuje mu przesyłkę. Kartę, jak rozumiem, pan znalazł, tak?
– Tak.
– Swoją drogą ciekawe, gdzie?
– Pod bankomatem. Leżała na ziemi.
– A koperta? Koperta też tam leżała?
– Nie, koperta jest ode mnie – byłbym pełen podziwu dla własnego spokoju.
– A czy może mi pan powiedzieć – blond urzędniczka cedzi jadowicie – co jest w tej kopercie? Przepraszam, że pytam, ale my nie możemy przyjmować ani tym bardziej przechowywać przesyłek o niewiadomej zawartości.
Rzecz jasna, nie byłbym przygotowany na taką ewentualność. Jak to wszakże bywa w chwilach bezwyjściowego stresu, nagle znalazłbym rozwiązanie.
– W kopercie jest krótki list, w którym wyjaśniam okoliczności znalezienia karty oraz podaję – na wypadek gdyby roztargniony nieznajomy chciał się ze mną skontaktować – swój adres i numer telefonu. Jest tam również wycięty z pewnego tygodnika artykuł opisujący zasady działania i korzystania z bankomatów, a także wszelkie udogodnienia i niebezpieczeństwa, jakie ten wynalazek ze sobą niesie.
Jakbym w te słowa się odezwał, jakbym tak to rozegrał, byłoby pół biedy. Ale we mnie, jakby już doszło do groteskowej wizyty w banku oraz do nerwowej wymiany zdań, we mnie z całą pewnością zagrałaby słynna krew jedynego sprawiedliwego w Sodomie i oczywiście postanowiłbym ją ukarać. Postanowiłbym tak pojechać, by sama moja przemowa była karą i cały dalszy ciąg dopiero byłby groteskowy i dopiero nerwowy! Poszedłbym, jak słowo daję, poszedłbym na całkowitą całość.
Położyłbym kopertę na marmurowym kontuarze i cyk, cyk, cyk – delikatnymi pstryknięciami przesuwam ją w jej kierunku.
– To jest napad – powiedziałbym cicho – nie ruszaj się, bo zginiesz. Jesteś podejrzliwa, co? Jesteś podejrzliwa… jesteś… jesteś. Teraz wszyscy są bardzo podejrzliwi… A jak wszyscy są podejrzliwi, to wiesz, co to znaczy? Wiesz czy nie wiesz? Nie wiesz? Dziwne. Wyglądasz, jakbyś wiedziała wszystko. W każdym razie przed chwilą tak wyglądałaś. Powiem ci, co to znaczy. Jak wszyscy są podejrzliwi to znaczy, że wszyscy są podejrzani. Nie ruszaj się! To jest napad! Nie ruszaj się! Nie wiesz, co jest w tej kopercie! Jeden nieostrożny ruch i wszyscy zginą! Zginą w męczarniach! Jeden nieostrożny ruch! Jeden podmuch! Jedno słowo! – chłodna w obejściu blondynka spoglądałaby na
mnie, a nawet nie tyle na mnie, co na jakiś punkt ponad moją głową, w całkowitym osłupieniu, byłaby jak sparaliżowana, ja byłbym w amoku.
– Wszyscy podejrzliwi i wszyscy podejrzani! Podejrzani Wojewodowie! Podejfzany sześćdziesięciolatek w wykwintnych płótnach! Podejrzana arcydupa w białej bluzce! Podejrzany kloszard na Dworcu Centralnym! Podejrzany mój stary na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra! Podejrzana Konstancja Wybryk i podejrzani jej impotenci! Podejrzani policjanci! Podejrzani pederaści! Podejrzany papież i podejrzany Pan Bóg wszechmogący! Podejrzani wszyscy! Wszyscy! Wszyscy! Wszyscy za sprawą tej koperty zginą w męczarniach! – Poczułbym, że mam usta pełne śliny, którą, jak tak dalej pójdzie, zaraz się udławię, kręciłoby mi się we łbie, przecież zaraz – uświadomiłbym sobie – rozlegnie się alarm, podjadą radiowozy, pojawi się brygada antyterrorystyczna, obezwładnią mnie ochroniarze. Właściwie dziwne, że ciągle jeszcze nic takiego się nie dzieje, ale niewątpliwie lada moment się zacznie. Nagle nagły szał by minął, poczułbym rezygnację i machnął na wszystko ręką.
– Słuchaj, lodowa panienko za siedem punktów, wiesz, co jest w tej kopercie? Nie chce mi się już do ciebie gadać, ale to jeszcze ci powiem. W tej kopercie są pieniądze. Trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych. Podjąłem je z konta Dziewiątego PINu, bo zasłużył na karę. Nie wybałuszaj na mnie gał, bo mówię prawdę. Ponieważ to, co mówiłem do tej pory, wydawało ci się podejrzanym krętactwem, masz teraz przed sobą prawdę w całej jej prostocie. Masz: sadzę ci całą nagą prawdę prosto w oczy! Radź sobie z tym! Te pieniądze należą do Dziewiątego PINu! Wyjąłem je z jego konta dzięki temu – palec wskazujący prawej ręki, którym wciąż przygważdżałbym kopertę do marmurowego blatu, teraz uniósłbym ku górze i dotknął opuszkiem małżowiny – dzięki temu, że, jak mówi pewna