Ruszyłem dookolną drogą, ominąłem postój taksówek, potem obracającą się w ruinę dawną Spółdzielnię Rolniczą, w której za komunizmu odbywały się huczne festyny i bale. Dalej był Skład Materiałów Opałowych zamieniony parę lat temu w Kapitalistyczny Dom Towarowy. Od frontu założono tam jeden z dwu w Granatowych Górach bankomatów. Od frontu jednak czy nie od frontu, tutejsze bankomaty mnie nie ruszały, chyba nawet nie
sprawdziłem, czy w mitycznej krainie dzieciństwa mój nadprzyrodzony dar działa. Najpewniej nie działał, miałem wewnętrzne przekonanie, że w moje słyszenie PINów jest trwale wpisana wielkomiejska aura.
Minąłem przeistoczoną w Dubliner's Pub dawną restaurację Dom Zdrojowy, potem – odremontowany i pokryty tynkiem tak białym, że aż fosforyzującym, Dom Parafialny i niezmieniony i trwający jako skała – kościół Zbawiciela. Wąską ścieżką obok rzeki skręciłem w lewo. Potem most, Ośrodek Sportowy, skrzyżowanie dróg polnych i już zaczynało się trawiaste zbocze, na szczycie którego lodowate wiatry o każdej porze roku atakowały dom.
Ktoś stał na tarasie, z dołu to dziwacznie wyglądało, jakiś obcy człowiek sam sobie zostawiony stoi oparty o balustradę, obok ani śladu domowników. Kto to jest? Co tam robi? Czego pod naszymi drzwiami szuka? Im wyżej się wspinałem, tym upiorność sytuacji rosła, bo tamten cały czas był jak skamieniałe widmo: całkowicie nieruchomy; zarazem czułem jego trupi wzrok na sobie, natrętnie obserwował moją wspinaczkę, nie spuszczał ze mnie martwego oka. Chryste Panie! Jak byłem już na tyle blisko, że poczułem dławiący zapach całymi kępami rosnących w ogrodzie floksów i peonii, jak już byłem na tyle blisko, że musiałem go poznać, nie dało się, niestety, sytuacji rozładować żadnym pogodnym żartem, żadnym śmiechem, żadnym radosnym: Nie poznałem cię w pierwszej chwili! Był dalej nie do poznania. A co więcej – znał sytuację, najwidoczniej wielokrotne już doświadczał, że ludzie nawet najbliżsi martwieją na widok zmian, jakie w nim zaszły, że nie są w stanie popłochu i zdumienia opanować, a mimo to próbują – tak jak ja teraz – zachować się jakoś normalnie, udawać, że jest OK i po staremu. Znał już na pamięć te trzeszczące w szwach rytuały i nie krył swojej dla nich wzgardy. I tak jakby chciał jak najprędzej mieć to za sobą – bezceremonialnie pomijał powitalne formy i od razu przechodził do sedna rzeczy. Podał mi rękę i z pośpieszną posępnością powiedział:
– Szkoda gadać, sam widzisz jak jest. Jedno co dobre, to tyle, że życie mi się już znudziło. Zbrzydło mi do szczętu. Nie ma co mówić. Widzisz jak jest.
Widziałem jak jest. Dziadek Jan Nepomucen zawsze elegancki – w każdym razie co najmniej od lat sześćdziesiątych; od czasu, gdy został doradcą do spraw przemysłu wydobywczego i dwa razy w miesiącu jeździł na Śląsk, co najmniej trzymający niezły styl, a od lat siedemdziesiątych, kiedy zaczął prowadzić na Śląsku owiane mgłą tajemnicy ciemne interesy węglowe i co tydzień jeździł na Śląsk, prawie wytworny – teraz był ubrany jak kloszard. Miał na sobie, a raczej nie on, a jego szkielet, niezliczone zwoje starych dresów i wyciągniętych swetrów. Na ramionach wzorzysty i wielki szal babki Joanny, z sukiennych pantofli sterczały grube wełniane skarpety. W porównaniu z tym, co było – horror, horror pod każdym względem.
Pewnie, że jego elegancja była dyskusyjna, zawsze te same, jak on mawiał górnicze garnitury z ciemnostalowej bawełny, zawsze białe koszule, zawsze bordowe krawaty. Określenie górnicze garnitury brało się stąd, że dzięki swoim znajomościom miał dostęp do tajemnych sklepów przeznaczonych wyłącznie dla śląskich dostojników partyjnych i górniczej kadry i za grosze kupował tam i zwoził do domu całe bele ciemnostalowej bawełny. Z niezmiennie tryumfalnym okrzykiem: Oto mój zasłużony deputat górniczy! rzucał te materiały na stół naszej wielkiej jak wyrobisko węglowe kuchni i z niezmiennym napięciem oczekiwał entuzjazmu domowników. Babka Joanna miała wielką wytrwałość w pozorowaniu takiego entuzjazmu. Zawsze wpierw fachowo badała jakość materiału, potem szczodrze rozwijała zwoje i chwaliła bardziej niż ostatnio oliwkowy odcień i gładszą niż ostatnio fakturę, potem zapowiadała, że jeszcze nie wie co, ale na pewno coś ekstra sobie uszyje, wprawnie odcinała parę metrów i z kłębem tkaniny pod pachą znikała w swoim pokoju. Matka w pozorowaniu entuzjazmu miała wytrwałość mniejszą albo, powiedziałbym – malejącą. W każdym razie gdy za którymś razem przywołana celem podziwiania kolejnego deputatu górniczego, nie tylko nie dotknęła bardziej niż ostatnio gładkiej tkaniny, nie tylko nie potwierdziła jej bardziej niż ostatnio oliwkowego odcienia, ale w dodatku wyrwało się jej rozpaczliwe pytanie:
– Ile człowiek może mieć ciemnostalowych spódnic? – Stało się to przyczyną jednej ze znaczniejszych domowych apokalips.
– Jak to ile spódnic? Jak to ile ciemnostalowych spódnic? – dziadek Jan Nepomucen rozgrzewał się jak śmigłowiec przed startem: powoli, ale donośnie. – Jak to – ile spódnic? Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że człowiek w ogóle nie musi mieć żadnych spódnic! Człowiek może spokojnie z gołą dupą chodzić! A tak, z gołą dupą! I ja wiem, co to znaczy chodzić z gołą dupą! Ja wiem, jaka to jest przyjemność! Ja wiem, jakie to są rozkosze! A ty? A ty wiesz? Czy ty wiesz, co ja bym przed wojną dał za taki kawałek materiału? – zaciskał pięść na powierzchni płynącej przez stół ciemnostalowej strugi i niczym wszechmogący bóg gniewu unosił jej taflę w górę i podsuwał matce pod nos. – Czy ty wiesz, co ja bym przed wojną dał za taki kawałek materiału? Przecież myśmy w domu nic nie mieli! A raczej mieliśmy tylko to, cośmy sami zrobili! Kupowało się tylko zapałki, cukier i naftę! Wszystko poza tym robiliśmy sami! Łącznie z mydłem, obuwiem, odzieniem i tkaninami na odzienie! Pełna pełnia gospodarki samowystarczalnej! Na domowym warsztacie tkackim tkało się płótno i potem z tego szyło się portki i – tak jest – spódnice! A teraz proszę: arcymateriał, arcypierwszego arcysortu, z najwyższym trudem zdobyty i na własnym grzbiecie przytaohany nie podoba się! Mnie owszem, mnie się bardzo podoba! Nosiłem to, jak miałaś mleko pod nosem albo nawet jak cię jeszcze na świecie nie było, i będę nosił dalej! Będę to nosił do końca życia, bo dobrze się w tym czuję, dobrze wyglądam i niczego lepszego nie znajdę! – Śmigłowiec jego furii wzbijał się w przestworza, nabierał prędkości i, zanim odleciał, długo, niezmiernie długo krążył nad naszymi głowami.
Na siedemdziesiątych piątych urodzinach Jana Nepomucena stary mój wygłosił jedno ze swych najlepszych przemówień. Uwielbiał przemawiać na imprezach rodzinnych. Faktycznie wychodziło mu to nieźle i komicznie. Pamiętam oracje wygłaszane na – o parę lat wcześniejszych – obchodach rocznicy ślubu stryja Karola Adolfa, albo na weselu młodego Messerschmidta. Wszyscy byli zachwyceni i konali ze śmiechu, choć, rzecz jasna, gdy było trzeba stary umiał też wyciskać łzy z oczu słuchaczy. W takim efekcie osobliwie się specjalizował i taka była jego dewiza: Trzeba tak powiedzieć, żeby wiara płakała. – Trzeba tak powiedzieć, żeby wiara płakała – powtarzał w trakcie przygotowań do jakiegoś kolejnego wstrząsającego rodzinnego wystąpienia i faktycznie: mówił tak, że wiara, przynajmniej od czasu do czasu, płakała.
Przemówienie na siedemdziesiątych piątych urodzinach dziadka nie tylko pamiętam, mogę je wręcz przytoczyć co do słowa, a nawet co do gestu, zachowała się bowiem z tej
imprezy nakręcona przez profesora Chmielowskiego kaseta wideo. Kiedy teraz na dwunastym piętrze nad rondem ONZ setny, a może i tysięczny raz wyświetlam tamten film, kiedy wpatruję się w domowników siedzących za stołem, w sepiową łunę nad ich głowami, w powtarzalne gesty ojca, kiedy wsłuchuję się w jego słowa, które znam na pamięć – przestaję się dziwić własnej retorycznej bezradności. Moje opisy i dociekania tyczące ojca są retoryczne – bo miałem retorycznego ojca.
Szanowny i drogi jubilacie! Kochany tato! Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zgromadziła nas dziś niezmiernie radosna uroczystość. Radosna, bo radości i szczęścia, i rozlicznych tryumfów pełne było twoje życie, i choć niejedna radosna chwila jeszcze przed tobą, dzień taki jak dzisiejszy skłania w naturalny sposób do niejakich podsumowań. I korzystając z praw, jakie przysługują wygłaszającemu laudację synowi, mówię śmiało: W twoim pełnym wszelakiej pomyślności życiu zdarzyły się też dwa dramaty: mam na myśli drugą wojnę światową oraz kurs prawa jazdy (wybuch śmiechu słuchających). Pozwolisz że przekornie skupię się na tych dwu okolicznościach. A uczynię to tylko dlatego, że w świetle tych dramatów, drugiej wojny oraz kursu prawa jazdy, ze specjalną wydatnością i wyrazistością ujrzeć można twoje najpierwsze zalety: twoją dzielność, twoją wytrwałość i twoją wrażliwość. Nigdy ze mną nie mówiłeś o mrocznych wojennych czasach, nigdy mi nie opowiadałeś o swoim pobycie na robotach w Niemczech. Gdyby nie to, że byłem za młody, że byłem dzieckiem prawie i prawie nic, nic w ogóle, literalnie nic nie rozumiałem, mógłbym się czuć wykluczonym, i to podwójnie wykluczonym, bo w końcu wszyscy w Granatowych Górach twoją historię znali, ja jeden, ja, twój syn – nie. (Pauza, stary rozkłada ręce w geście bezradności i zwraca się do wszystkich zgromadzonych przy stole). Ale tak to już ze mną jest, proszę państwa… Taki jest mój los i takie jest moje życie. A jest ono takie, że zawsze wychodzę na głupka. (Gwałtowny, długotrwały śmiech). Na szczęście tym razem mój dramat nie trwał przesadnie długo, w tywn przypadku, w przeciwieństwie do innych moich przypadków, nie okazałem się przysłowiowym głupkiem do końca życia. (Umiarkowane, pojedyncze śmiechy). Byłem nim dosyć w sumie krótko, byłem nim do owego pamiętnego dnia (stary wzmaga głos i stylizuje się na oznajmiającego doniosłe wydarzenie historyczne spikera telewizyjnego), byłem nim aż do owego pamiętnego dnia, kiedy – jak wszyscy państwo doskonale pamiętają – po Granatowych Górach rozeszła się straszliwa wieść… (Za stołem zapada głucha i pełna konsternacji cisza, nikt nie wie, o co staremu chodzi, nikt ani żadnego „pamiętnego dnia", ani żadnej „straszliwej wieści" nie pamięta). Tak jest, do tego dnia, kiedy to po naszej okolicy rozniosła się diabelska i zwiastująca koniec wszystkich rzeczy nowina, kiedy wszyscyśmy zrozumieli, że koniec świata jest blisko i że jest blisko nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni, wszystko bowiem wskazywało, że początek, sam początek końca świata nastąpi u nas. (Ojciec nie osłabia efektu żadnym sztucznym patosem, z prawdziwym mistrzostwem mówi śmiertelnie serio. Nawet ci, co znają go dobrze i dobrze wiedzą, że „młody Wojewoda lubuje się w pewnego rodzaju jajach”, dają się tym razem nabrać”) [3]. Słowem – byłem nieświadom rzeczy do tego sławnego dnia, kiedy to słaniająca się ze zgrozy na nogach pani Kohoutkowa wtoczyła się do naszej wielkiej jak arena cyrkowa kuchni i grobowym tonem proroka Jeremiasza obwieściła, że w Domu Zdrojowym każdego wieczoru specjalnie w tym celu sprowadzane aż z Czech kobiety rozbierają się do naga i tańczą na stołach. (Dopiero entuzjazm! Dopiero śmiech! Dopiero aplauz! Oklaski! Okrzyki! Wiwatyl Stary jednak jakby nie słyszał, mięsień jeden na twarzy mu nie drgnie, żadnym podziękowaniem, żadnym ukłonem, żadnym porozumiewawczym współuśmiechem z publiką, żadnym do niej mrugnięciem nie obnaża konwencji, nie podważa wiarygodności, nie wyraża zgody na fikcyjność, dalej mówi głosem skrajnie rzeczowym i bez śladu teatralności). Wtedy stało się dla nas wszystkich jasne, że tym razem zagłada – faktycznie – jest blisko. Ona nigdy nie była zbyt daleko, w naszym stuleciu, w twoim stuleciu, ojcze, raz po raz podchodziła na niebezpieczną odległość… Ale teraz była na wyciągnięcie ręki.