– Wiadomości będzie chciał u siebie w skupieniu oglądać – babka Joanna od dłuższego czasu stoi przez nikogo niezauważona w drzwiach i wszystkim przez chwilę się zdaje, że to ona jest nieziemskim przybyszem, duchem bezszelestnym, zjawą nieuchwytną. – Wiadomości będzie chciał u siebie oglądać – powtarza z tak niezachwianą pewnością, że nagle przyjazd Jana Pawła II do Granatowych Gór przestaje podlegać jakimkolwiek niepewnościom. – U siebie, w tym samym pokoju, co go w trzydziestym ósmym wynajmował. Trzeba będzie naszykować, żeby tak samo jak wtedy było. W sumie roboty mało, bo przecież niewiele się tam zmieniło. Wysprzątać, okna umyć, podłogi wyszorować, pościel zmienić, no i… – babka waha się, przeciągle spogląda na księdza i dobitnie kończy – no i nowy, kolorowy telewizor wstawić.
– Ludzie! Ludzie! – ksiądz Kubala teatralnie trzyma się za głowę. – Ludzie, co wy gadacie! Swoją drogą tak długo nie daliście mi dojść do słowa, że mnie samemu już się gadać nie chce! Ale to, co wy gadacie, o pomstę, o prawdziwą pomstę do nieba woła! Co wy Papieża za głupka uważacie? Za Chomeiniego? Co on robi? Głosi światu Ewangelię czy Ewangelią świat terroryzuje? Terror religijny siać do nas przyjeżdża? A co komu zaszkodzi, że z powodu jego przyjazdu trochę mniej gorzały pochleje, żonę rzadziej będzie zdradzał, nie ukradnie stu tysięcy, a tylko pięćdziesiąt? Że zamiast raz na pół roku – jak jakieś nieszczęście przychodzi, jak długi rosną, jak kac potworny trzepie – to przynajmniej raz na miesiąc, z powodu papieskiej bliskości – modlitwę zmówi? Co to komu zaszkodzi? Coście ze szczętem, bracia, zgłupieli? Osiemdziesięcioletni filozof, teolog i pisarz ma – waszym zdaniem – mentalność jakiegoś bigota albo sfanatyzowanego przedszkolaka, który w bezgrzeszność i doskonałość natury ludzkiej wierzy? Co wy, ludzie, naprawdę wierzycie, że on od Kohoutków, Tyrałów, Żerdków czy CedroCedrowskich bezgrzeszności żądał będzie? Jeśli w to wierzycie, to ja, pasterz wasz, zaprawdę powiadam wam, że Ojciec Święty ma głęboko gdzieś, kto i jak w Granatowych Górach grzeszy! Co wy myślicie, że on jak pospolity jedynowładca od rzeczywistości się oderwał i tyle widzi świata, co przez szybę helikoptera? I jaka koniunktura? Jakie interesy? Jaki kabanos? Jaka polędwica? Przecież on – mówiłem o tym – absolutnie tajnie przyjeżdża. Absolutnie tajnie przyjeżdża i jeśli pozostanie na pobyt – że się tak wyrażę – stały, to i ten pobyt też, a wręcz o wiele bardziej, tajnym będzie. Nikt, absolutnie nikt nie może nic wiedzieć. Całkowita konspiracja.
– Czyli on do nas – ulga w głosie doktora Swobodziczki jest nadto słyszalna – czyli on do nas jakby… jakby ukrywać się przyjeżdża? Dobrze kombinuję?
– W pewnym sensie można tak powiedzieć – ksiądz odpowiada z niechęcią, a też widać żałować zaczyna swego wybuchu.
– Czyli dla konspiracji wszystko zostanie – upewnia się doktor – po staremu? Wszystko po staremu – tryumfalny uśmiech rozjaśnia oblicze doktora – a nawet dla konspiracji jeszcze bardziej? Jeszcze bardziej po staremu? Tak? Jak tak, jak tak, to ja osobiście zarządzam – doktor zaczyna euforycznie grzebać w kieszeniach. – Jak tak, to ja osobiście zarządzam natychmiastową ściepę na kolorowy telewizor dla Ojca Świętego!
– Wszystko jedno, w jakiej będzie konspiracji – mówi oddalająca się w głąb domostwa babka Joanna. – Wszystko jedno. W konspiracji czy nie w konspiracji – podłoga musi być umyta i pościel zmieniona.
ROZDZIAŁ IX – Dalszy przebieg wydarzeń Bemowo
Śladów krwi było bardzo mało, może nie było ich wcale, ale w takiej sytuacji człowiek każdy ślad bierze za ślad krwi. Policjant o nieczytelnym stopniu szedł przodem po krętych schodach, ja za nim. Schodziliśmy do skarbca Banku LwowskoWileńskiego, w którym równo miesiąc temu desperacko złaknieni lepszego życia bandyci zastrzelili trzy kasjerki i zrabowali kilkadziesiąt tysięcy złotych. Podobno liczyli na więcej, wiadomo: zawsze liczy się na więcej. Kasy, ile by jej nie było, zawsze jest za mało. Nie trzeba napadać na banki, żeby to wiedzieć. Choć ci, co napadają na banki, a po otwarciu sejfu doznają rozczarowania, mają pewnie na ten temat wiedzę specjalnie gorzką. Gromadzenie wiedzy jest gromadzeniem goryczy – jak mawiali ksiądz Kubala i Eklezjasta.
Równo miesiąc temu, w mgliste sobotnie przedpołudnie, portier liceum fotograficznego na Powązkach, gdzie co tydzień grywaliśmy w piłkę – spazmatycznymi okrzykami powiadomił nas o napadzie. Nas zresztą jak nas. Na wpół zrujnowaną salę gimnastyczną wynajmowali redaktorzy „Polityki", przeważnie tęgawi faceci koło pięćdziesiątki. Grywałem z nimi na krzywy ryj. Zabrał mnie tam kiedyś znajomy znajomego, redaktorzy grali typowy futbol starszych panów, nie mogłem się powstrzymać przed nietaktownymi przyśpieszeniami i skłonnością do ostrzejszych starć. Tolerowali mnie, choć do specjalnego bratania się nie dopuszczali. Mieli w sobie szyk generacji, która na początku lat siedemdziesiątych wydała najlepszą jedenastkę w dziejach polskiego futbolu.
– Panowie! – portier prawie krzyczał. – Panowie redaktorzy! Słyszeliście? Dziś rano gangsterzy napadli na bank przy placu Wieży! Dziś o ósmej rano! Trzy albo cztery osoby zabili! Pieniędzy zrabowali nie wiadomo ile! Policja przeczesuje miasto! Panowie redaktorzy, powinniście coś więcej wiedzieć w tej sprawie!
Panowie redaktorzy jednak niczego nie wiedzieli. Wpierw z niedowierzaniem spoglądali na rozgorączkowanego portiera, wysokiego chudego mężczyznę o tak ściągniętych rysach twarzy, jakby od lat nękał go jakiś uporczywy ból, najpewniej dolegliwości gastryczne, nikt nic nie wiedział, w końcu najbardziej rzutki, a też najbardziej bramkostrzelny redaktor gdzieś zadzwonił z telefonu komórkowego. – Tak, tak, tak – powtarzał mechanicznie. Przez pożółkłą szybę prowizorycznej szatni widać było mur pobliskiego cmentarza. Znów, tym razem znacznie wyraźniej niż wtedy przed hotelem, usłyszałem daleki i rozpaczliwy krzyk.
Grało mi się tego dnia świetnie, wychodziło mi wszystko, strzeliłem siedem bramek, choć na sukces zespołowy moje wyczyny nie miały przełożenia. Nasza drużyna i tak przegrała. Nasza zresztą jak nasza. Wściekle zmęczony, ale też zrelaksowany długim gorącym prysznicem – wróciłem do domu, wyłączyłem telefony, położyłem się na wersalce i zasnąłem jak zabity. Kiedy się obudziłem, było zupełnie ciemno. Zrobiłem sobie trzy jajka po wiedeńsku, zjadłem z wilczym apetytem, w przypływie neurotycznej
paniki dokładnie wysprzątałem pokój, zadbałem, by wszystkie przedmioty ułożone były symetrycznie, potem ubrałem się cieplej niż zwykle i na piechotę ruszyłem w kierunku placu Wieży. Szlak przez Jana Pawła, podziemia Dworca Centralnego, Aleje, Poznańską i Żurawią znałem na pamięć. Wyprawa posuwała się szparko, bez specjalnych przeszkód i zbytecznych popasów, toteż rychło ujrzeliśmy rozciągające się przed nami światła i ciemności placu Wieży. Ściśle po przeciwnej stronie widać było znaczniejsze niż w innych miejscach poruszenie, liczniejsze mrowiły się tam reflektory, głośniejsze stamtąd dochodziły głosy. Zrobiłem sześć okrążeń, sześć razy przechodziłem obok małej filii Banku LwowskoWileńskiego, pod którym stały mnogie policyjne auta i karetki, kręcili się funkcjonariusze, gromadzili się gapie. Z daleka słyszałem rejwach, ale zawsze im, pokonując kolejne okrążenie, byłem bliżej, tym było tam ciszej. Za czwartym razem usłyszałem, jak ktoś w głębi rosnącego tłumu szepcze: one tam dalej leżą, one tam dalej leżą zabite na betonie. Ktoś kładł pierwszą różę pod murem, ktoś zapalał pierwszą świecę, z poloneza wysiadły trzy osoby, nie trzeba było nie tylko żadnej przenikliwości, nie trzeba było w ogóle niczego wiedzieć o świecie, by mieć pewność, że jest to ojciec, matka i brat jednej z zabitych kasjerek. Daremnie odganiałem od siebie myśl, że ta ledwie trzymająca się na nogach trójka to są rodzice i brat całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lodowatej blondynki, która teraz z wyrwą w tyle czaszki jest faktycznie coraz bardziej lodowata i krew, co się z dziury w jej głowie wylała, jest coraz gęstsza i coraz czarniejsza. Obok leżały też twarzą do podłogi z takimi samymi dziurami w tyle czaszki dwie jej koleżanki. Pod nimi był beton i nad nimi strop betonowy. Wyżej – puste po nich – biurowe krzesła, klawiatury komputerów ze śladami ich, teraz zdrewniałych, linii papilarnych, z cząstkami elementarnymi ich lakieru do paznokci,
z ulatniającymi się bezpowrotnie atomami ich perfum. Wyżej – konstelacje neonów, kolejny strop betonowy, kolejne piętra i stropy, stromy dach z niezniszczalnych dachówek, masy lodowatego powietrza, niebo – nigdy nocą niegasnące brudnorudawe niebo nad Warszawą.
Wróciłem do domu. Wydawało mi się, że nie wszystkie przedmioty były na swoich miejscach. Wydawało mi się zresztą, jak mi się wydawało.
Po miesiącu, równo po miesiącu, zadzwonił mój stary znajomy spod Holidaya – śmiertelnie znudzony funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu. – Coś mi się zdaje – powiedział potwornie zmęczonym głosem – coś mi się zdaje, że czeka nas ciekawe spotkanie i poważna rozmowa. Może jutro cię odwiedzę. Na przykład o siedemnastej. – Proszę bardzo, ja mieszkam… – skwapliwie byłem gotów do dyktowania adresu. – Przecież ja wiem, gdzie ty mieszkasz – przerwał mi z niesłabnącym znużeniem – swego czasu zanotowałem wszystkie dane, łącznie z telefonem, pod który dzwonię. To co? Do jutra.