Do jutra jak do jutra. Może do końca życia. A co by się stało – pomyślałem – jakbym tak uciekł? A co by się stało, jakbym tak spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechał gdziekolwiek? Nad morze, nad Wigry, do Wisły, do Zamościa, do Granatowych Gór? Ścigaliby mnie czy jak?
Zjawił się za piętnaście siedemnasta, nie dało się nie pomyśleć, że był to wypróbowany chwyt śledczy, a tym było to oczywistsze, że zaczął od bezceremonialnego lustrowania mojej kawalerki. Nie było co lustrować. Stary dla uproszczenia wynajął mi lokal umeblowany i teraz detektywistyczne spojrzenie mojego najserdeczniejszego przyjaciela omiatało meblościankę pochodzącą z czasów wczesnego Gierka albo późnego Gomułki, a może na odwrót, dwa fotele i wersalkę z tej samej epoki, wielką wnękową szafę i aneks kuchenny, rachityczne biurko, przy którym nawet najzdolniejszy pisarz nie stworzyłby niczego ciekawego, czternastocalowy telewizor Sony, niski podłużny stolik, sterty gazet, stosy książek, fotografię Konstancji Wybryk przyczepioną pinezką do ściany.
Stał przed tą fotografią i gapił się bezceremonialnie. Było to dość żenujące. Jeśli jako tako poznaliście postać Konstancji, domyślacie się, że na fotografii, którą własnoręcznie umieściła nad moim biurkiem, jest całkowicie naga. OK. Tego jednak, że całkowicie naga brawurowo stoi na korytarzu wagonu sypialnego i patrzy przez okno, już nie jesteście w stanie ani się domyślić, ani nawet wymyślić. Nie jesteście w stanie, ja zaś w całej rozciągłości podzielam wasz brak polotu. Ja tego też nie wymyśliłem, po prostu taka, ściśle taka fotografia wisi nad moim biurkiem. Historii tego podróżnego zdjęcia, opowieści o kimś, kto Bóg wie gdzie jechał z Konstancją nocnym pociągiem i w środku nocy wpadł na pomysł uwiecznienia jej w perwersyjnej pozie – nie znałem i nie chciałem poznać. Powoli traciłem zdrowie do słuchania jej opowieści, szykowałem się do odganiania mojej, pożal się Boże, narzeczonej, przeczuwałem, że może to być trud daremny. – Uciekaj, wynoś się, jesteś złym duchem – powtarzałem coraz częściej niby żartem, ale bardzo sondażowy był to żart. – Jestem złym duchem, ale jestem niezłym ciałem. To, niestety, Patryku, nieraz idzie w parze – odpowiadała ona i cała sytuacja dalej stała w miejscu. Olbrzymia szafa wnękowa dalej była wypełniona jej rzeczami, moje spodnie i koszule mieściły się tam z coraz większym trudem.
– To nie ta – powiedział mój nietypowy gość. – To nie ta. A już myślałem, że to ta.
– To jest moja narzeczona – zająknąłem się – to znaczy, już niedługo moja była narzeczona…
– Przyszła była?
– Dokładnie. Przyszła była.
– A ona wie, że będzie była?
– Wie, nawet bardzo wie, tyle że nie przyjmuje do wiadomości.
– Nie chce się pogodzić z tragizmem swego losu – odwrócił się od ściany i po raz pierwszy przyjrzał mi się uważnie.
– Ja tak nie mówię, ale można tak powiedzieć.
– A tamta? – powinien zadać to pytanie w sposób co najmniej bardziej figlarny, w każdym razie nie tak, jak je zadał: nagle bez powodu podnosząc głos.
– Co tamta?
– Masz z nią jakiś kontakt? – kiedy przez telefon nieoczekiwanie zaczął mi mówić po imieniu, wydało mi się to sympatyczne. Oto znamy się już tak długo, że pora przejść na ty – tak w głębi ducha, całkowicie, jak się okazuje, idiotycznie – zinterpretowałem nieoczekiwaną poufałość. Całkowicie idiotycznie, bo on najwyraźniej leciał mi na ty nie dla podkreślenia partnerstwa, ale dla podkreślenia nierówności, dokładniej: dla podkreślenia mojej przestępczej niższości.
– Proszę pana – powiedziałem z naciskiem – jeśli panu idzie o kobietę, która swego czasu pod hotelowym bankomatem miała do mnie jakieś absurdalne pretensje, to mogę panu powiedzieć, że od tamtego czasu na oczy jej nie widziałem!
– Coś takiego? Prawie niemożliwe. Przecież ona bardzo rzuca się w oczy.
– Pan… pan ją widuje? – nagle mnie zaciekawił. Choć faktycznie od tamtego czasu tamtej fantastycznej, pełne jedenaście punktów, laski nie tylko nie widziałem na oczy, ale też prawie nigdy o niej nie myślałem, teraz, kiedy usłyszałem, że być może on ją widuje, a może nawet on się z nią widuje, teraz nagle i nieoczekiwanie poczułem zazdrość. Tak: wyraźnie poczułem ukłucie żądła zazdrości. – Pan ją widuje? – powtórzyłem.
– Powiedzmy: my ją widujemy. Bywa przez nas widywana, tak to można ująć. Ale, jakby to ona powiedziała: nie interesuj się za bardzo chłopczyku. Jakbyś ty ją widywał albo jakbyś się przyznał, że ją widujesz, moglibyśmy o niej pogadać, a tak nie ma o czym mówić.
– Jak słowo daję, wtedy widziałem ją pierwszy i ostatni raz! Potem ani razu!
– Nie widziałeś… A może słyszałeś? Może słyszałeś? Słuch masz podobno wyjątkowo dobry? – najwyraźniej nie miał ochoty na ironię, czuł jednak, że wymowny zwrot w rozmowie wymaga ironii. Usiłował się wiec uśmiechać ironicznie, w efekcie grymas, w którym wykrzywiał usta, był dość upiorny.
– Jak słyszałem? Pyta pan, czy rozmawiałem z nią przez telefon? – byłem potwornie speszony, a w szczególny sposób pogłębiający się dziwaczny wyraz jego twarzy peszył mnie doszczętnie.
– A co? Rozmawiałeś z nią przez telefon? Słyszałeś jej boski, ciemny alt w słuchawce? Dzwoniłeś do niej? – mówił coraz bardziej gorączkowo. – Masz jej numer? Ona dzwoniła do ciebie? Ona ma twój numer? Dzwoniła do ciebie na komórkę? Wyświetlił ci się jej numer? Twój numer się jej wyświetlił? Zgadłeś jej numer? Tak jak kiedyś jej PIN zgadłeś? Zgadłeś, zgadywaczu? Zgadłeś numer, zgadywaczu numerów?
– Niczego nie zgadłem – jęczałem jak marny aktor w nieuzasadnionym dramaturgicznie epizodzie jęku. – Niczego nie zgadłem. Nigdzie nie dzwoniłem. Nic mi się nie wyświetliło. Nie gadałem z nią przez telefon! Nigdy!
– Święty jesteś! Chyba najświętszy! Święty Patryk, co czucie stracił i zmysły postradał! Nie widziałeś! Nie słyszałeś! Nie gadałeś! Jak mi jeszcze powiesz… – Nie wiadomo skąd, z jego kieszeni, z jego rękawa, zza jego pazuchy,
z sufitu sfrunęła sfatygowana biała koperta i wylądowała prawie dokładnie na środku biurka. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś! – wytrawny iluzjonista kontynuował monolog, profesjonalnie nie zwracając najmniejszej uwagi na wykonany po drodze numer. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś, to ja ci, rzecz jasna, uwierzę! – powiedzieć, że końcówkę wypowiedział z sarkazmem, to nic nie powiedzieć. Była to tonacja godna króla sarkazmu.
– Jeżeli to jest to, co napisałem, to przecież nie powiem, że tego nie napisałem.
– Rzekł Mściciel! – sarkazm jego głosu obalał podstawowe prawa fizyki, łącznie z prawem grawitacji.
– Szło przecież o żart, głupi bo głupi, ale żart.
– A jak się teraz czujesz, żartownisiu? Jak się teraz czujesz, rozkoszny facecjonisto? Jak się czułeś miesiąc temu?
– Co pan wymyśla? Co mi pan wciska? Pan chyba źle łączy fakty. Zdarzyła się zbrodnia, tragedia, trzy dziewczyny, które nawet nie tyle znałem z widzenia, co zapamiętałem, jak wyglądały, zostały przez jakiś bandziorów zabite, ale to, że ja mój kabaretowy tekst wysłałem akurat do tego banku, w którym pracowały i w którym zostały zamordowane, nie ma nic do rzeczy. Co? Mam mieć jakieś poczucie winy? Czy jak? Pewnie, że jest mi nieprzyjemnie, ale w końcu to jest bez znaczenia. Każdemu robi się nieprzyjemnie, jak się znajdzie za blisko śmierci, za blisko trupa… trupów… List był groteskowy, ale nieszkodliwy. O co panu chodzi? Niech pan z przypadkowych zbieżności nie układa fałszywych kombinacji. Jeżeli na przykład mąż jednej z zabitych kasjerek pokłócił się z nią przy śniadaniu i potem już nigdy nie ujrzał jej żywej, to co? Pójdzie pan do niego i będzie go pan przesłuchiwał, i rozpocznie pan śledztwo w sprawie tamtej kłótni? – sam byłem zdziwiony płynnością, z jaką przechodziłem do kontrofensywy. – Jest coś potwornie niestosownego w pańskich sugestiach. Nie chcę być nieuprzejmy, ale zamiast zajmować się moim głupawym pismem, powinien pan, powinniście, zająć się ściganiem sprawców, do dziś nie wiadomo, kto to zrobił…
– My doskonale wiemy, kto to zrobił – powiedział z jakąś tak osobliwie znaczący intonacją, że ciarki przeszły mi po plecach.
– Co, co pan… – zacząłem łamiącym się głosem.
– Ty nie – nagle się roześmiał. – Ty nie. Ty nie zabiłeś. Twój problem jest inny. W pewnym sensie odwrotny.
– Jaki mianowicie?
– Niewłaściwie bierzesz się do życia.
– Nie bardzo rozumiem.
– Czego, kurwa, nie rozumiesz? Zresztą, co ja się ciebie pytam, czego nie rozumiesz, jak ty niczego nie rozumiesz. Nie masz zielonego pojęcia o życiu.