O piątej rano! – przycisk mojego dzwonka. Na palcach podchodzę do drzwi, uchylam klapę judasza, on już zdążył naprawić swój błąd i zapalić światło i teraz stoi w żółtawej łunie słabej żarówki, stoi kornie ze spuszczoną głową
I schrypniętym półgłosem przeprasza. Mówi długo i niewyraźnie, nie rozróżniam nawet poszczególnych słów, ale wiem, że w jego bełkocie jest prawda i pokora i dzięki prawdzie i pokorze jego rytualne przeprosiny są jak poranny pacierz. Wracam do kuchni, parzę kolejną kawę i przez okno sprawdzam godzinę na Pałacu Kultury. To znaczy od czasu jak na Pałacu jest zegar – sprawdzam godzinę. Przedtem ta budowla nie przykuwała mojej uwagi. W ogólnopolskim czy tylko ogólnowarszawskim sporze: co – po odzyskaniu niepodległości – zrobić z Pałacem, nie brałem udziału. Podobno ktoś miał pomysł, żeby zostawić te stalinowskie mury na pastwę czasu, niech powoli kruszeją, niech zagnieżdża się tam flora i fauna. Czytałem w gazecie, że tam już zakorzeniły się wierzby, topole, czarny bez i inna roślinność, że już żyją tam nietoperze, sowy, sokoły i liczne gatunki małych drapieżników. Wyłożona marmurami pogańska świątynia pod wezwaniem Józefa Stalina jako siedlisko miejskiej zwierzyny – podobałoby mi się to, ale koncepcja z racji fantastyczności nie przejdzie. Sprawdzam godzinę, a też patrzę, jak – w zależności od aury – sam Pałac się zmienia. Bo on się zmienia jak Alpy nad Lemanem. Raz górne piętra toną w chmurach, raz skośny deszcz je zasłania, niekiedy w słońcu cała budowla lśni żółtym blaskiem jakby była z wiejskiego masła ulepiona, jesienią wygląda jak osypująca się wieża popiołu, w mroźne dni jak siedziba Królowej Śniegu. Niekiedy w tle odrzutowiec pruje, zawsze jest inaczej, patrzę na Pałac i jest tak, jakbym miał przed sobą najciekawszy krajobraz albo najciekawszą telewizję świata. Co rano sprawdzam mniej lub bardziej widoczną w mniej lub bardziej przejrzystym powietrzu godzinę, puszczam radio i słucham wiadomości. Słucham wiadomości i kocham słuchanie wiadomości i wszystkie wiadomości, jakie słyszę rano, przyprawiają mnie o dreszcz miłosny. Kocham wszystkie partie polityczne i ich perypetie, kocham nawet tę nieszczęsną partię polityczną, której wszyscy członkowie mówią językami obcymi i w żadnym, a po polsku zwłaszcza, nie mają nic do powiedzenia, kocham zadymy i demonstracje, kocham integrację europejską, kocham katastrofy i akcje terrorystyczne, kocham udane operacje rozdzielania bliźniąt syjamskich, kocham głosowania nad kolejnymi ustawami, kocham kolejnych premierów i ministrów, kocham podróże dyplomatyczne naszych dyplomatów, kocham ślamazarnie postępującą prywatyzację i kocham wojowniczych rolników blokujących drogi, kocham obławy na gangsterów i kocham celników udaremniających przemyt narkotyków. Słucham co rano w radiu wiadomości i co rano jestem w uczuciowym transie. Na twoim miejscu nie paliłbym się z pytaniem: jakiego radia słucham. Dlaczego? Ponieważ ryzykujesz usłyszenie wieloznacznej odpowiedzi, że słucham Radia PIN! I co ty na to? Wiesz w ogóle, że jest takie radio w Warszawie? Tak.
Od niedawna. Ale ja tego nie słucham. Słucham Trójki albo jak mam chęć na muzykę, Radia Klasyka. Choć jak mam prawdziwą chęć na muzykę, puszczam sobie płytę, najczęściej „Va pensiero", mogę tego słuchać na okrągło, na fuli, nikt mi nie przeszkadza. Kloszard zza ściany już dawno załatwia swe niecierpiące zwłoki interesy na mieście. Tak, mieszkam sam. Nie mam pojęcia, w jakim wykonaniu. W chóralnym – tyle mogę powiedzieć. Nieznany mi chór, bo jednak z pewnością nie jest to chór Aleksandrowa, setkami głosów daje „Va pensiero", aż się dach podnosi. Nie. Nie od zawsze mieszkam sam… Byłem żonaty, ale się rozwiodłem. Nie chcę o tym mówić. Rozwiodłem się, ponieważ moja żona puściła mnie w trąbę. Szczerze mówiąc, puszczała mnie w trąbę notorycznie i nałogowo. Nie chcę o tym mówić. Zdradzała mnie z pewnym ogarniętym maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producentem olejów samochodowych. Nawet jak nie notorycznie i nałogowo, to co najmniej trzy razy, co do tych trzech razy mam białoczarną pewność. Do dziś nie wiem, dlaczego. Uparcie i kornie, jak nakazują podręczniki partnerstwa, szukam winy w samym sobie i za Chiny nie mogę znaleźć. Z nią na ten temat nigdy nie pogadałem. Nie zdążyliśmy. Urażony i zraniony natychmiast odszedłem. Szczerze mówiąc: nie tak całkiem natychmiast. Męczyłem się z tym dość długo. Zaskoczyła mnie. Rozumiesz, to dla mnie w końcu, że powiem coś do śmiechu, oficera śledczego, było najboleśniejsze. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, czym jest dla faceta, jakim jest dla niego bólem, kiedy się dowiaduje, że jego kobieta tego a tego dnia, kiedy miała rzekomo pojechać do matki do Ostrołęki, owszem nie pojechała do matki do Ostrołęki, ale pojechała do gacha na Bemowo. Mnie szczególny ból sprawiało niewyobrażanie sobie jej w łóżku z kim innym, ale to, że znała jakiś obcy adres, że podawała ten adres taksówkarzowi, że wysiadała pod obcym blokiem, wchodziła do obcego mieszkania, była tam. Człowiek żyje z drugim człowiekiem w przeświadczeniu, że wie o nim wszystko, że zna jego życie i kiedy nagle w tym rzekomo znajomym życiu odkrywa się jakaś kompletnie ci nieznana karta, jest tak, jakby odkrywała się przed tobą przepaść. Karta przede mną otworzyła się zresztą zupełnie dosłownie. Kartka jej kalendarza mianowicie. Miała ten zwyczaj, że wiele rzeczy, zbyt wiele rzeczy zapisywała w kalendarzu. I ten kalendarz wpadł mi w ręce. Można powiedzieć, że tym razem rozwikłałem zagadkę, obywając się bez moich profesjonalnych talentów, a nawet że obyłem się bez nich całkiem całkowicie. Zapisywała wszystko samobójczo. W pierwszej chwili nie wiedziałem, po co. W gruncie rzeczy, po co? Potem dopiero, jak poznałem szczegóły, zorientowałem się, że ona w tych zapiskach upiększała swoje życie. Koloryzowała przygody. Omijała sprawy kłopotliwe. Dodawała tajemniczego poloru codzienności. Szyfrowała banały. Detalicznie i z sentymentalnym patosem odnotowywała swoje kurestwa. Najpewniej wyobrażała sobie, że prowadzi dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widziała w tym kalendarzu samą siebie jako niezwykłą heroinę o burzliwym życiu. Niby pisała dla siebie, ale widać, podświadomie, a może świadomie zakładała, że jakby tak komu postronnemu jej pamiętnik wpadł w ręce, to ma on po lekturze nabrać przekonania, że wpadł mu w ręce dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widać potrzebowała tego, była całkiem jak ci, co na bank napadli, złakniona lepszego życia. Każdy jest złakniony lepszego życia, nie każdego jednak ta potrzeba prowadzi do zbrodni albo do zdrady.
Ogarnięty maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producent olejów samochodowych miał na imię Michał. W telewizji idzie od czasu do czasu reklama tych olejów. Nie mogę na to patrzeć, tym bardziej nie mogę, że facet, który w tej reklamie występuje, jest łudząco podobny do ukochanego przez moją ukochaną Miszy. Misza odwiózł mnie na Wilczą – w poczuciu całkowitego osłupienia czytałem skrzętne zapiski i uświadamiałem sobie, że ja na czwartym piętrze w moim, w naszym mieszkaniu oglądałem telewizor, a na dole przed bramę zajeżdżał samochód kochanka mojej kobiety, ona spokojnie wysiadała i spokojnie szła na górę. Spotkałam się z Miszą. Okłamałam męża i pojechałam do Miszy. Było to trzeci raz, ale pierwszy raz u niego na Bemowie. Ma dwa schludnie urządzone pokoje. Na mój gust mógłby sobie darować niektóre święte dekoracje, ale u niego to jest szczere. Dostałam SMS od Miszy. Prosił, żeby modlić się za niego. W sumie trochę mnie jednak niepokoją jego manie religijne.
Nooo, człowieku, nie masz pojęcia, jak ja się zaniepokoiłem! Jaką zrobiłem aferę! Jakie mordodarcie! Jakie rękoczyny! Okoliczności były takie, że rzecz jasna, jak rzeczony dowód rzeczowy wpadł mi w ręce – jej nie było w domu. Nieprzytomny z furii napisałem na kartce, że ma po powrocie godzinę czasu na spakowanie się i wyjazd gdziekolwiek, inaczej ją zabiję. I poprułem do knajpy. O oznaczonym czasie wracam na gazie i moje – nie ma co ukrywać – moje mało tajone nadzieje się spełniają: ona jest. Ona jest, jak była. Jest, jak była, tyle że beczy, przeprasza, tłumaczy, że ją zaniedbywałem, że czuła się niedokochana, i że to wszystko było inaczej, niż myślę, i inaczej, niż pisała w kalendarzu. Ona w tym pisaniu w kalendarzu wszystko, a jak nie wszystko, to bardzo wiele rzeczy wymyślała, bo chciała się dowartościować. Jakby to wszystko, co pisała, było prawdą, to by przecież tego nie pisała, bo wie, jakie ja mam zdolności i jakie intuicje. Nie ryzykowałaby przecież, ale ponieważ to wszystko były fantazje, pisała spokojnie, bo wiedziała, że nawet jak ja na te notatki kiedyś trafię, od razu będę wiedział, że to są fantazje. Ona wie, że to było infantylne, ale przecież w końcu jest prawie dzieckiem – co w końcu prawda – ja jestem po trzydziestce, ona przeszło dychę młodsza. Studentka pedagogiki, że uściślę. Owszem zna tego pana, ale nigdy między nimi nic nie było, raz tylko wypiła z nim kawę. – Raz tylko? – pytam z pozornym spokojem, raz tylko? A nie przypadkiem trzy razy? Wszystko było inaczej? Wszystko było fikcją? Nigdy nic nie było? Pokaż kalendarz, skonfrontujemy twoją fiction z rzeczywistością, (w określeniu fiction była dodatkowa kąśliwość, bo ona część zapisków czyniła po angielsku. Bemowo – I was there! – tryumfalne wykrzykniki na końcu fraz – We did it! – wykańczały mnie zresztą najbardziej). Pokaż kalendarz – mówię – jak jest tak, jak mówisz, wspólnie i sprawiedliwie krok po kroku oddzielimy prawdę od wymysłów i świat wróci do normy. – Kalendarza nie ma – pada pełna kornej rozpaczy odpowiedź, spaliłam go. – Jak to spaliłaś? Gdzie spaliłaś? – w panice zaczynam rozglądać się po mieszkaniu. – Co ty, dziwko, mało że mnie zdradzasz, pożar chcesz w domu zaprószyć? Moje kosztowne meble chcesz z dymem puścić? – Nie! Nie! Znowu nie jest tak, jak myślisz, zjechałam na dół i na dole, na podwórzu przy śmietnikach spaliłam kalendarz, musiałam go spalić, parzył moje serce.