Выбрать главу

ROZDZIAŁ X – Jazda dowolna

Kępy floksów i peonii pachniały ogłuszająco, wydawało mi się, że w nocy ten zapach nabiera mocy broni chemicznej, że zaraz stracę przytomność i umrę przed Janem Nepomucenem. Leżałem na prześcieradle, kończył się długi weekend, wąchałem własne ramiona, nie chciałem, żeby wszechogarniający gaz bojowy floksów i peonii wywabił z mojej skóry zapach ambrę solaire laboratoires – garnier paris. Długi weekend mijał jak życie, a nawet jeszcze gwałtowniej. W sobotę nazajutrz po przyjeździe spotkałem przed Kapitalistycznym Domem Towarowym Piękną Pietię. Chyba już wspominałem, że z pani od rosyjskiego przeistoczyła się w panią od muzyki. Teraz z całą odpowiedzialnością mogę dodać, że inne przeistoczenia się jej nie imały. Dalej była porywająca. Otwarcie gapiłem się na nią pod Kapitalistycznym Domem Towarowym i z odpowiedzialnością stwierdzałem: Im bardziej się starzała, tym bardziej była porywająca.

– Przytyłeś – powiedziała na mój widok – przytyłeś do tego stopnia, że zaczynam mieć wątpliwości, czy deska ciebie uniesie. Bo nie wiem, czy wiesz, że jedziesz ze mną na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Nie bój się, nauczę cię. Pokażę ci sprzęt i podstawowe ruchy. Jestem bardzo dobrą panią od windsurfingu.

– Wcale się nie boję – starałem się mówić w sposób dwuznaczny i entuzjastyczny. – Nic a nic się nie boję, choć może trochę. Ale przede wszystkim cieszę się bardzo. – Faktycznie, propozycja spadała mi z nieba. Był druzgocący upał, w domu panowała prepogrzebowa atmosfera, babka Joanna ocierała łzy, słychać było kaszel Jana Nepomucena, zapowiadało się, że pod względem psychicznej udręki będzie gorzej niż w Warszawie.

– Za dwie godziny przyjadę po ciebie. Bądź gotów, niegdysiejszy chłopczyku.

Wody Granatowego Jeziora były nieruchome i tłuste jak pasta do butów, ani tchnienia wiatru, o windsurfingu nie było mowy.

– Siłą woli nie popłyniemy – powiedziała Pietia i widać było, że jest zła na słabość swojej, a może w ogóle człowieczej siły woli. Pokazała mi sprzęt przechowywany w wykupionej nad jeziorem budce. Konserwator i ochroniarz (dawniej dozorca) ośrodka sportów wodnych, pan Masztala, przejechał koło nas na rowerze. Gnał w niewspółmiernym do upału pędzie, w zasadzie całe jego życie biegło w niewspółmiernym do wszystkiego pędzie. Żona pana Masztali – jak już wiecie – była bezrobotną alkoholiczką i nieszczęsny ochroniarz raz po raz gorączkowo pedałował do domu, chcąc ofierze nałogu udaremnić wyskoczenie do sklepu po kolejną flaszkę. Nie była to najlepsza taktyka w walce z uzależnieniem. Podobno pan Masztala, choć osiągał kosmiczne prędkości, jeszcze ani razu nie wyprzedził pieszej pijaczki.

Odprowadziliśmy go wzrokiem, rychło obrócił się w znikający punkt. Jeśli nie liczyć niewyraźnej postaci na drugim brzegu, byliśmy sami. Pietia miała na sobie biały jednoczęściowy kostium kąpielowy, klęczała na szarym kocu, który dobrze się komponował z ciemnozieloną trawą, i przez nieustępliwą warstwę ambrę solaire laboratoires garnier paris dotykała moich ramion. Tak. Moja prawie naga pani od rosyjskiego klęczała na kocu i smarowała mi ramiona ambrę. Przebijała, nie będę owijał w bawełnę, przebijała tym smarowaniem wszystkie moje doświadczenia erotyczne. Wszystkie: platoniczne, wyimaginowane, rzeczywiste, wyśnione, podpatrzone, zasłyszane, ujrzane na ekranie, przeczytane w książce, wszystkie, jakie chcecie. Przebijała Esmeraldę Dorsz, przebijała Marlenię Jasiczek, przebijała Konstancję i przebijała wszystkie opowieści Konstancji. Kasowała też wszystkie przypadkiem ujrzane warszawskie panienki, nawet te z najwyższą ilością punktów. Kasowała aktorki, striptizerki i wszystkie rozebrane zdjęcia świata. Kasowała modelki z „Playboya". Gasła przy niej nawet Tiffany Taylor z pamiętnego (czerwiec 2000) numeru, w którym swego czasu szukałem fotografii narzeczonej Wowy z Dworca Centralnego.

Patrzyłem na brązowawą plamkę nad mostkiem Pietii, na trzy wyraźne i liczne pomniejsze zmarszczki na szyi, na jej nierówne i nie całkiem olśniewająco białe zęby, na podkrążone oczy, na umiarkowanie starannie wydepilowane łydki i dławiłem się z zachwytu. We wszystkich nierównościach jej skóry odkrywałem nieujarzmione, bo połączone z prawdą piękno, jej zapach, jej pot, jej krew były ponad wszelkimi punktacjami. Po raz pierwszy w życiu przychodziła mi do głowy myśl, że panienka naprawdę ciekawa jest tylko wtedy, kiedy nie maskuje swej niedoskonałości, kiedy widać, jak niestrudzenie pracuje jej fizjologia, jak zwierzęcym i jak biologicznym jest stworzeniem. Wtedy prawda łączy się z pięknem, a ponieważ to jest intensywne połączenie, dziewczyna wtedy też jest intensywna.

Fotografie dziewczyn z „Playboya", w ogóle wszystkie tego rodzaju fotografie nigdy mnie, nawiasem mówiąc, specjalnie nie ruszały, w przeciwieństwie do niektórych moich – powiedzmy – przodków nigdy nie marzyłem, by z tych barwnych i lśniących stronic zstąpiła do mnie jakaś wyglansowana, wyretuszowana i komputerowo poprawiona piękność. Pewnie, że miłe to były dziewczyny, ale ich urok był, powiedziałbym, pocztówkowy. Konstancja – która oczywiście zaliczyła w swojej biografii liczne gołe pozowania (choćby w nocnym pociągu Bóg wie komu) – miała w sobie wiele takiego uroku, była zachwycająca, była prawie wycięta z „Playboya", toteż w sumie nic dziwnego, że z niczego niewycięta, a wydzielająca pot i ślinę, ze zmierzwionymi włosami i przygaszoną przez nikotynę cerą Pietia przebijała ją lekko. Pietia przebijała wszystko, mnie najbardziej.

Tysiąc błyskawic mnie przebiło, tysiąc wstrząsów mną wstrząsnęło, kiedy powiedziała:

– Wiesz, byłam niedawno w Warszawie, byłam tam cały dzień i myślałam o tobie, dwa razy nawet wydawało mi się, że ciebie widzę na ulicy, ale oczywiście to nie byłeś ty. Gdybym była w tobie zakochana, to bym powiedziała, że to zdarza się zakochanym – zaśmiała się jakimś niepojęcie smutnym, tak smutnym jak śpiewana przez Biczewską piosenka zabijanych przez krasnoarmiejców białych oficerów – śmiechem – ale ja nie byłam w tobie zakochana, ty po prostu przykuwałeś moją uwagę. Skandaliczny przypadek nauczycielki zakochanej w uczniu to nie jest mój przypadek, choć gdyby mój przypadek ujrzał światło dzienne, też byłby skandal. Mogłabym tłumaczyć, że nic do ucznia nie czuję, że nic mnie z uczniem nie łączy, że uczeń jedynie w specjalny sposób przykuwa moją uwagę… Kto by mi uwierzył? Zostałabym z automatu uznana za pedofilkę, wyrzucona z pracy i pewnie surowo przez sąd ukarana. A ja jedynie do ciebie miałam słabość, przykuwałeś moją uwagę, niekiedy – to prawda – przykuwałeś ją szaleńczo. Zwłaszcza jak byłeś w siódmej klasie, więcej w tym szaleńczym przykuwaniu uwagi było szaleństwa niż uwagi. W zasadzie nie miałam bezpośrednich objawów szaleństwa, miałam bezpośrednie objawy zazdrości i po tej zazdrości poznawałam, że chyba jest to szaleństwo. Byłam zazdrosna, byłam szaleńczo zazdrosna o tę małą wszechstronnie uzdolnioną gówniarę Esmeraldę Dorsz. Widziałam, jak się bez przerwy gapisz na nią na lekcjach, jak gadasz z nią na przerwach, jak za nią łazisz, jak ją odprowadzasz do domu. Spasi Chryste, jaki ja musiałam robić wysiłek żeby jej nie pałować bez przerwy, żeby jej samych luf nie stawiać, żeby jej nie oblać, nie przepuścić do następnej klasy, żeby jej nie zabić. Kiedyś byłam bliska, tak, kiedyś byłam o krok od morderstwa, mówię całkiem serio… Poszłam do gabinetu lekarskiego po paracetamol, apap był jeszcze wtedy, na progu niepodległości, na ziemiach polskich nieznany, głowa mnie często bolała i paracetamol świetnie mi robił. Weszłam, było otwarte, to się nie powinno zdarzyć, gabinet lekarski nie może w żadnym wypadku zostać otwarty i pusty, ale wtedy akurat była przez parę tygodni w szkole ta kompletnie roztrzepana higienistka, pani Basia, tak, Patryku, ta z biustem, Basia – z porażającą prostotą zwana przez was Basią Cyc. Słowem, Basia Cyc gdzieś poleciała i drzwi nie zamknęła. Nic, siadłam, czekam, patrzę, szafki też otwarte i szuflady uchylone, wiem dobrze, w której jest paracetamol, ale nie będę sama myszkować, i tak się niewyraźnie czuję, że samowolnie weszłam. Po chwili drzwi się otwierają, jestem pewna, że Basia wraca, już usta otwieram, już prawie coś do niej mówię, surowo uwagę zwracam, patrzę, a to nie Basia, to moja znienawidzona rywalka Esmeralda Dorsz! Wchodzi i kornie (choć mnie się wydaje, że nie kornie, a arogancko) mówi dzień dobry, ja nie odpowiadam, tylko wrogo pytam, czemu nie na lekcjach, a ona, że ją ząb rozbolał. Jak bym ci, ty mały kurwiszonie łeb obcięła – szepczę do siebie w duchu – to by cię ząb zaraz przestał boleć. Odwracam od niej głowę, żeby na nią nie patrzeć i nie ulec przez nienawistne patrzenie pokusie powiedzenia na głos tego, co mówię w duchu, odwracam głowę, żeby pokusie nie ulec, a tu masz, dopiero trafiam na kuszącą pokusę! Wzrok mój bowiem na szklany stolik pada, na blacie stolika zaś leżą – widzę je tak wyraźnie, że niczego poza nimi nie widzę – na blacie stolika leżą mianowicie chirurgiczne nożyczki. Chirurgiczne. Ostre. Długie. Ostre jak trzeba. Długie jak trzeba. Chirurgiczne jak trzeba. I nagle czuję straszliwą bliskość tego, co może się wydarzyć. Rozumiesz, to, co może się wydarzyć, jest w zasięgu ręki. W zasięgu ręki są nożyce, w zasięgu ręki jest serce Esmeraldy Dorsz, w zasięgu ręki jest jej życie. Wystarczy, że uwolnię myśli, że wariactwo wypuszczę na swobodę, a świat za minutę całkiem zmieni się. Chryste, w głowie młyny huczą, grozy grzmią, biedna mała, teraz już biedna, bo przecież za chwilę ma zostać zabita, biedna mała siedzi i nie wie, że jej życie wisi na włosku, a ja nic, tylko widzę nożyczki. Nic, tylko nożyczki. Nic, tylko nożyczki. W sumie nic: Basia Cyc przyszła, moja wściekłość na nią obróciła się, Esmeralda przeżyła.