– Paracetamol i apap to jest jedno i to samo – powiedziałem leniwie i w sumie nie wiadomo po co, upał najwyraźniej robił swoje.
– Na farmację też miałeś zamiar iść? Aptekarzem też miałeś zamiar zostać? Pamiętam, miałeś milion pomysłów, w całej szkole, w obu szkołach, w podstawówce na parterze i w liceum na piętrze aż huczało, że młody Wojewoda nie może się zdecydować…
– Bez przesady. Brałem pod uwagę medycynę, psychologię, socjologię, nauki polityczne, historię sztuki i prawo. Farmacji nie.
– To skąd wiesz, że apap i paracetamol to jest to samo?
– Przecież to wszyscy wiedzą.
– Jacy wszyscy?
– Rany boskie! Wszyscy Polacy!
– Wszyscy Polacy wiedzą, że apap i paracetamol to jest to samo?
– Tak. I jeszcze dochodzi panadol. Apap, paracetamol i panadol to jest to samo. Wszyscy to wiedzą. Wszyscy Polacy.
– Jak wszyscy Polacy wiedzą, że apap i paracetamol to jest to samo, to czemu wszyscy stosują apap, a nikt nie stosuje paracetamolu?
To, że panadol, trzeci z nieopatrznie wymienionych przeze mnie składników łamigłówki, został przez Pietię pominięty, było marną pociechą. Nawet bez panadolu zanosiło się na debatę długą i wyniszczającą. Milczałem. Z całą, na jaką mnie było stać, pasywnością milczałem.
– Ja wiem – powiedziała po chwili Pietia – ja się domyślam, dlaczego Polacy wolą apap od paracetamolu. Apap to jest amerykańskie lekarstwo, prawda?
– Na licencji amerykańskiej. Ale co to ma za znaczenie? O zdrowie ludzkie chyba chodzi, a nie o Amerykę.
– Czy ja mówię, że coś ma znaczenie? Że o coś chodzi albo nie chodzi? Ja tylko pytam, czy chciałeś zdawać na farmację.
Mętna, ale wyraźnie sugerująca bezkrytyczny zachwyt Polaków dla wszystkiego co amerykańskie uwaga Pietii lekko mnie dotknęła. Nie do żywego, lekko, ale mnie dotknęła. Nie mam się za specjalnego patriotę, ale nawet porywająca pani od rosyjskiego nie będzie mi serwilizmu wciskać. I choć upał lasował mózg, choć krępował mnie nawyk posłuszeństwa z czasów podstawówki, choć teraz posłuszeństwo to nabierało jakiegoś podniecającego wymiaru, zmobilizowałem się i postanowiłem zadać jej trochę cierpienia, i niby bagatelnym tonem powiedziałem:
– Nie miałem zamiaru. Nie miałem zamiaru zdawać na farmację, ale skłamałbym, jakbym powiedział, że ten kierunek jest mi całkiem obojętny. Tak się składa, że od paru miesięcy przyjaźnię się z pewną studentką farmacji.
Tak jest! Wiedziałem, że nie ma co Pietii, podobno z domu Gagarin, wypominać zaborów, wyzwoleńczych ekscesów Armii Czerwonej w 1945 albo doktryny Breżniewa. Wymyślona dla ratowania honoru ojczyzny studentka farmacji zadziałała skuteczniej, spisała się dzielniej, uratowała nie tylko honor Polski, ale też resztę popołudnia nad Granatowym Jeziorem – upiory apapu i paracetamolu przepadły na zawsze. Ona sama – widmowa studentka farmacji – w pewnym sensie także podzieliła los elementarnych środków przeciwbólowych, także przepadła bez śladu, w każdym razie przez Pietię została zignorowana całkowicie.
– To w końcu dlaczego wybrałeś prawo? Przecież nie tylko dlatego, że rodzina nalegała?
– Prawo nie jest definitywne – sto razy odpowiadałem w życiu na pytanie, dlaczego wybrałem właśnie taki kierunek studiów, toteż jechałem na pamięć. – Po prawie można różne rzeczy robić. Po medycynie, dajmy na to, człowiek może być tylko lekarzem, chyba że wyjdzie z zawodu. Po prawie można być nie tylko prawnikiem i nie wychodzić z zawodu. Choć oczywiście nie wykluczam, że zostanę adwokatem w sensie ścisłym. Szkoda, że już nie ma procesów politycznych, bo jak już, to najbardziej bym chciał być obrońcą w procesach politycznych.
– Ty nie bądź dziecko, przecież teraz zwłaszcza pełno jest procesów politycznych. Wprost się o tym nie mówi, ale jest ich pełno. I będzie jeszcze więcej… Ale ja nie o tym chciała… Co to ja chciała? Już wiem. Już wiem, dlaczego tak dużo młodych idzie na prawo. Nie dlatego żeby być prawnikami, ale żeby, jak mówisz, definitywność odsunąć. A może młodość przedłużyć. Na razie postudiuję prawo, a potem zobaczymy, co się zdarzy. I tak całe życie przelatuje. Coś się ciągle ma zdarzyć, a tu okazuje się jednego dnia, że wszystko, co się miało zdarzyć, już zdarzyło się…
Pietia najwyraźniej popadała w tę samą mulistą markotność, której liczne napady miewała – pamiętałem doskonałe – na lekcjach. Na co trzecim albo co czwartym uroku nachodziły ją stepowe nostalgie, szczipatielnyje nastroje i plotła o przemijaniu. W siódmej i w ósmej klasie zdanie, że wszystko, co ma się zdarzyć, już się zdarzyło, słyszeliśmy milion razy. Teraz też ją złapało, ale na szczęście napad był krótkotrwały.
– Ale swoją drogą – mówiła już normalnym, a nawet ciut od normalnego pogodniejszym głosem – swoją drogą szkoda, że nie poszedłeś na rusycystykę. Bardzo dobry byłeś przecież z rosyjskiego. Uczyłeś się dobrze i ja niekiedy ekscytowała się myślą, że może uczysz się rosyjskiego dla mnie. Uczyłeś się dobrze, a zwłaszcza dobrze czytałeś na głos. Patrik Pawłowicz, wy priekrasno, oczeń priekrasno czitajetie, u was, Patrik Pawłowicz, oczeń charoszije proiznaszenieje. Pamiętasz, ile razy ci to mówiłam? Mnie nawet twoja pilność do rosyjskiego dziwiła, było to dziwne, bo w Polsce często inteligentni chłopcy z inteligentnych domów nie chcieli się uczyć rosyjskiego. Im byli inteligentniejsi i im ciekawsi, tym bardziej ruski kontestowali. Lufa z rosyjskiego uchodziła w pewnych kręgach za oznakę patriotyzmu. Najlepszy przykład: twój kolega Olivier Gruchała – z rosyjskiego wieczny niedostateczny. Ileż ja do niego frazesów i prawd najszczerszych o pięknie rosyjskiej literatury nie wygłosiła! Daremne było to gadanie, on zawsze odpowiadał, że nie jest ani przeciwko Dostojewskiemu, ani przeciwko Tołstojowi, ani przeciwko Czechowowi, ale że jest przeciwko rusyfikacji i żeby nie ściemniać, bo przecież my na naszych urokach nie studiujemy ani Michała Fiodorowicza, ani Lwa Nikołajewicza, ani Antoniego Pawłowicza, ale jakieś totalitarne czy tanki o pionierach w łagierie na wzmorie. Próbowałam tłumaczyć, że nawet jak na czytankach o pionierach nauczy się języka, to potem sam będzie mógł czytać w oryginale jakich zechce ruskich klasyków, ale to nie działało. Rodziców Oliviera, państwa Gruchałów do szkoły wzywałam, ale tu zwłaszcza nie było rozmowy, nic, tylko zbrodniczy system, nic, tylko język okupanta, nic, tylko ja, moskiewska sługa i agentka. Im to zresztą do dziś zostało, oni do dziś uważają, że Polska jest pod okupacją, teraz już wprawdzie nie moskiewską, a brukselskoiżydowską, ale pod okupacją…
Ty, Patryku, nie należałeś do tej parafii, choć powinieneś, w końcu twój arcyzabawny tata uważał się za arcydysydenta… Swoją drogą, jak żyję nie spotkałam tak zabawnego faceta. Proszę państwa, ja urodziłem się za niemiłościwie panującego Józefa Stalina i pewne rzeczy są dla mnie nie do pomyślenia… Czy ty wiesz, że on to mówił na każdej wywiadówce? Na każdej wywiadówce każdą wypowiedź tak zaczynał. Arcykomiczny dysydent – Pietia kręciła głową – arcykomiczny arcydysydent, przynajmniej na oko sądząc, powinien ci niechęć do języka zaborców wpoić, ale nie zrobił tego, dziwne. Choć, jak się zastanowić, a ja nad twoimi układami rodzinnymi zastanawiałam się często, to nie aż tak dziwne. Swoją rolę musiał tu odegrać dziadek. Nie mylę się chyba. Jan Nepomucen Wojewoda to był, to jest człowiek władczy i autorytarny, a z poglądów promoskiewski beton. Bardzo inteligentny człowiek, ale z poglądów promoskiewski beton. Nie mówię, że tatuś ze strachu przed dziadkiem nie wpoił synkowi niechęci do języka rosyjskiego, ale, sam wiesz, mogło to mieć znaczenie. Nawiasem mówiąc, co z dziadkiem? Umiera? Dlatego przyjechałeś? Zobaczyć go jeszcze raz? Upiorne to są wizyty. Lepiej powiedz, że przyjechałeś wreszcie spotkać się ze mną. Na windsurfingu. Nad Granatowym Jeziorem.
– Utyłeś – głos Pietii dochodził z daleka, musiałem się na chwilę zdrzemnąć, coś mi się nawet przez sekundę śniło, coś bardzo wyrazistego, ale nie pamiętałem co, bębenki w uszach trzeszczały od skwaru.