Выбрать главу

Kiedy teraz po przeszło dwu latach zapisuję w „Dzienniku wypraw" doszłe rozmowy i niedoszłe windsurfingi z Pietią, przebijają mnie setki strzał, przeszywają mnie setki mieczy, powietrzna kawaleria roznosi mnie na szablach i śmigłach i mam wielką i ryzykowną ochotę odejść od prawdy w stronę czystego piękna i samym, bezkarnym pięknem mam chęć Pietii hołd złożyć. Dla Pietii i dla wszystkich moich byłych, aktualnych i przyszłych moich kobiet mam nieprzepartą chęć papierową, ale bardzo zgrabną arię zanucić. Pietiu! Nataszo! wołam w kierunku jej cienia – znalazłem pani kartę, leżała na trawie w Ogrodzie Saskim. – Co ty opowiadasz – jej cień śmieje się arcynormalnym śmiechem – co ty gadasz, udaru dostałeś czy co? – Nie, znalazłem pani kartę, w każdym razie znalazłem kartę, w której się zakochałem, więc prawdopodobnie to jest pani… to jest twoja karta. Teraz w moim warszawskim mieszkaniu wyjmuję ją z szuflady. Rozumiesz, a raczej nie rozumiesz, bo nie możesz rozumieć, to był czysty, choć dla mnie odwrotny przypadek, miałem kartę, ale nie miałem PINu, nie słyszałem PINu. Całej tej historii już pewnie nigdy nie wyjaśnię. Podniosłem kartę z trawy, oczyściłem z błota, popiołu i zielska i ona w swoich nienaruszonych miejscach zabłysła jak miniatura katedry. Poczułem nieziemski zapach perfum, dotykałem ustami tytanowej powierzchni, zlizywałem z niej ślady linii papilarnych – to były pani linie papilarne, Nataszo, bo przecież naprawdę ty miałaś na imię Natasza, Pietia to była twoja szkolna ksywa. Nazwisko wybite na karcie było nieczytelne, rozpuściło się w tropikalnych upałach i syberyjskich mrozach, jakie panują w Ogrodzie Saskim, ale z imienia zostały cztery pierwsze litery, w pierwszym odruchu pomyślałem, że pewnie Natalia jakaś zgubiła kartę albo ktoś ją jej ukradł i w Ogrodzie Saskim porzucił, ale tam na pewno było Natasza i nawet teraz jestem pewien, że nieczytelne i roztopione litery bardziej Nataszę niż Natalię tworzyły, więc jest niezbity dowód, mocniejszy od mojego słuchu, choć słuch też mnie nie mylił.

Przytknąłem magnetyczny pasek do ucha niczym muszlę morską i w jego gęstych labiryntach słyszałem szelest twojej sukni, stukot twoich obcasów, brzęk filiżanki, słyszałem wnętrze dwupokojowego mieszkania, słyszałem zasuszone bukiety wiszące na ścianach, powieść współczesną leżącą na dywanie, wczorajsze gazety, pustą popielniczkę, twoją dżinsową spódnicę wiszącą na krześle. Słyszałem operowy głos twojej karty bankomatowej, czułem jej narkotyczny zapach i wodnisty smak. Pożerałem ją, pożerałem magnetyczny pasek i płomienisty napis: Bank Towarzystwa Ziemi Hetejskiej. Już nie ślady linii papilarnych, ale ślady całej twojej skóry zlizywałem z tytanowej powierzchni, ślady wygolonych pach, które – już wtedy wiedziałem, ale nie umiałem nazwać – musiały być śladami pach mojej pani od rosyjskiego, ślady doskonale wydepilowanych łydek, które musiały być łydkami mojej rusycystki, ślady boskich, bez śladu cellulitu ud, które musiały być twoimi udami, ciebie samą w gęstych i magnetycznych labiryntach wyraźnie słyszałem, miałaś na sobie błękitną bluzkę i wpadający w odcień szarości rudawy sweter, bluzka wychodziła górą, dwa proporce kołnierzyka ułożone były jak trzeba i dołem też błękitna bluzka dwukrotnie była wypuszczona na wierzch, moje ręce – czułem – jeśli nie wstąpią pod błękit bluzki i pod wpadający w odcień szarości rudawy sweter, moje ręce zostaną obcięte przez kata. Umrę, jak pani nie pomacam – uświadomiłem sobie nagle z całą wyraźnością i pognałem jak na skrzydłach w jedyne miejsce, gdzie był cień szansy, żeby panią spotkać. Złoty obłok płynął nad obitym papą dachem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej. W bankomatowym przedsionku nikogo nie było, pod samym bankomatem, na ziemi, na lastryko leżała warstwa błotnego kurzu, pani obcasy przed kwadransem to błoto rozczyniały, słyszałem dobrze, słyszałem, jak pani spanikowana zgubą krew przed kwadransem spłynęła w dół brzucha, i chciałem w błoto pod bankomatem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej runąć i kieszenie tym błotem napełnić. Twoje stopy,

Nataszo, tę maź mieszały i jakbym miał tej mazi pełne kieszenie, nigdy bym jej nie wyczerpał, a ona zmieniałaby jedynie stan skupienia i przeznaczenie. Raz byłaby olejkiem różanym, raz biothermem męskim, raz kremem do golenia, raz maścią wężową, co odgania wszelkie dolegliwości, raz oxycortem, raz złocistym pyłem do posypywania prześcieradła przed nocą, raz wodą kolońską o dławiącym zapachu, raz płynem do kąpieli, raz body balsamem, raz żelem pod prysznic, raz ambrę solaire…

– Nie zmyślaj Patryku – mówi widmo Pietii – zmyślasz, a piękno twojego zmyślania nie bierze mnie wcale. Tym bardziej mnie nie bierze, że jest z nim pewien dodatkowy kłopot. Za bardzo jestem w zasadniczym sensie zboczona, żeby mnie jeszcze miały podniecać zboczenia językowe albo poetyckie. Nie podniecają mnie one. A dodatkowy kłopot jest taki, że ty, jeśli dobrze zrozumiałam niektóre mniej hermetyczne strofy twojej arii, znalazłeś kartę bankomatową Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej? Nieprawdaż? Widzisz, i z tym jest pewien kłopot. Bo ja zgubiłam kartę bankomatową Banku Śląskiego.

ROZDZIAŁ XI – Odganianie Konstancji

O paru tygodni usiłuję bezskutecznie rozstać się z Konstancją. Zrażam ją do siebie, jak mogę – nic nie pomaga. Prowokuję bezsensowne awantury, obrażam ją i upokarzam, szydzę z niej – wszystko to działa odwrotnie: jest coraz czulsza, coraz bardziej zakochana, płacze rozpaczliwie jak nastolatka. Słuchaj – mówię do niej – mam dość twoich mądrości, wszystkie twoje mądrości to są w gruncie rzeczy kabotyńskie brednie. Ty nie rozumiesz nawet własnego bezwstydu, nie rozumiesz samej siebie, jakbyś rozumiała, nie opowiadałabyś z chorobliwym zapałem wszystkich twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość, mam absolutnie dość twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość słuchania o twoich wziętych adwokatach, nazbyt namiętnych Hindusach, czterech, a w istocie tylko – o łasko – trzech zdiagnozowanych seksualnych nieszczęśnikach oraz o innych jeszcze przygodnych a intensywnych znajomościach. Mam absolutnie dość twojego stylistycznie wyglansowanego ekshibicjonizmu. Przestań opowiadać brednie, przestań dorabiać sobie do wszystkiego spójne teorie, przestań rzęzić o twoich nieumiarkowanych a uzasadniających twoje bełkoty atakach nagłej i nieprzepartej ochoty, żeby zawyć nieczytelnie i zwierzęco, żeby nagle zrobić: Gu! Gul Gul Dobrze wiem, że masz chęć na donośne Gul Gu! Gul, jak popalisz sobie trawy albo jak przeżujesz halucynogennego grzybka! Tyle ci zostało po największej miłości twojego życia! Tak, tyle ci zostało po wstrząsającej miłości do muzyka rockowego! Boże, jaka ty jesteś żałosna. Poza wszystkim, mam dość twoich eskalacyjnie zapełniających moją łazienkę kosmetyków, twoich leżących pod umywalką podpasek i twoich wiszących na sznurze majtek.

Być może tu zresztą było rzeczywiste źródło (praźródło) moich żalów: czasy, w których rytualnie spotykaliśmy się wpierw na mieście, należały do przeszłości, od jakichś trzech miesięcy Konstancja zagnieździła się u mnie na dobre. Powinno być rzecz jasna na odwrót, to ja dla logiki i wygody powinienem zamieszkać w jej wielopokojowym mieszkaniu, tyle że ja w ekskluzywnym apartamentowcu przy rondzie Babka czułem się fatalnie, natomiast Konstancja w gomułkowskim albo gierkowskim, a może na odwrót, wieżowcu przy rondzie ONZ czuła się świetnie, przypuszczam, że moja studencka nora działała na nią odmładzająco.

Przestałem być sobą – w wystudiowany sposób mściwie przyciszałem głos – słuchaj, ja przy tobie przestałem być sobą, przestałem mówić własnymi słowami i nie myślę po swojemu. Uległem ci i przez to jestem wściekły na samego siebie – nie powinno się ulegać komuś tak rozpaczliwemu jak ty. Jesteś rozpaczliwa i jesteś stara, co ty sobie wyobrażasz, że ja spędzę resztę życia z babą starszą o osiem lat? Że ciebie zabiorę do Granatowych Gór i przedstawię rodzicom? Babce Joannie? Księdzu Kubali? Roi ci się, że czeka nas jakakolwiek przyszłość? Przecież nas nic nie czeka. Nie. Nie mam czasu. Nie zobaczymy się ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień. Nie wiem kiedy. Najlepiej nigdy. Tak będzie najlepiej. Tak będzie najlepiej dla mnie i dla ciebie. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Nie. Nie możesz do mnie przyjechać. Nie będzie mnie w domu. Niechże ciebie nie obchodzi, gdzie. Nie, nie możesz wjechać na górę. Po prostu ci nie otworzę. Nie jestem sam. Jestem z kim innym. Rozumiesz? Ja jestem już z kim innym.