Marlenia Jasiczek wyszła za mąż zaraz po maturze za zamożnego przedsiębiorcę budowlanego i wczesne i zawarte dla pieniędzy małżeństwo dało jej cały szereg asumptów do wyższości. Po pierwsze, już na pierwszym roku była mieszkającą we własnościowych apartamentach mężatką, co w oczywisty sposób odróżniało ją od innych studentek, w zdecydowanej większości prowincjonalnych i zagubionych w wielkim mieście panienek bez grosza, które bez przerwy szukały jakiegoś kąta i które mania masowego wychodzenia za mąż owładnąć miała – jeśli wierzyć obserwacjom Konstancji – dopiero za trzy lata. Po drugie – zamożny przedsiębiorca wyposażał ją w odpowiednie środki pozwalające na banalną wyższość wegetacyjną: żywiła się wyżej stojącymi potrawami, piła wyżej stojące napoje, sypiała w wyżej stojących pościelach. (Jej, wspomniana już, skłonność do wyżej stojących przyodziewków znajdowała – rzecz jasna – w takich okolicznościach wręcz erupcyjne pole do popisu). Po trzecie – od tego punktu robi się ciekawiej, bo przychodzą paradoksy – Marlenia miała świadomość, iż wychodząc za mąż dla pieniędzy, popada, w gruncie rzeczy, w niższość, i to w niższość studziennie trywialną. I im niżej wylądowała, tym wyżej wyleźć postanowiła. Niczym człowiek upadły – jak by powiedział ksiądz Kubala – niczym człowiek upadły, co dno życiowe pod stopami poczuwszy, znajduje zarazem w sobie dość siły, by się od tego dna odbić i odbija się, i szybuje, i znajdując rozkosz w szybowaniu, nie przestaje szybować i nie zadowala się szybowaniem na zwykłych poziomach, bo pamięta, jak był nisko, i chce być teraz tym wyżej, tak i Marlenia postanowiła uczynić wszystko, by swe trywialne małżeństwo uwznioślić i wywindować. Po czwarte w takim razie, po piąte, a może i po szóste, rozlewnie rozwodziła się – staranie jednak unikając jakichkolwiek konkretów – nad rzekomą inteligencją swego męża (o kjórym w najlepszym wypadku można było powiedzieć, że nie był typowym wsiowym burakiem), ekstatycznie zapewniała, iż łączącej ich miłości nie odnotowały dotąd żadne ziemskie kroniki oraz na wszelki wypadek zanurzała całą sytuację w fanatycznym katolicyzmie.
Wiara Marleni podlegała, rzecz jasna, tym samym, a nawet, z oczywistych powodów, ostrzejszym jeszcze wyższościowym regułom. Marlenia dawała do zrozumienia, iż wierzy w Boga jak nikt. Bóg wysłuchiwał jej modlitw. Bóg z nią rozmawiał. Bóg widział jej wyjątkowość. Jak powszechnie wiadomo: setki tysięcy ludzi setki tysięcy razy wychodziło i wychodzi z kościoła w obojętności albo nawet w rozczarowaniu. Marlenia zawsze wychodziła w ekstazie. Msze, w których uczestniczyła, były zawsze dojmująco przejmujące, różańce, które zmawiała, niebotycznie ją uskrzydlały, spowiedzi do głębi oczyszczały. Kiedy podczas jednej ze swych podróży do ojczyzny Ojciec Święty zaniemógł i nie odprawił mszy na krakowskich Błoniach, Marlenia, która na papieską mszę specjalnie pielgrzymowała do grodu Kraka, nie była w stanie ukryć, że wyjątkowość tego wydarzenia – płacz i żal jednoczący tłumy modlące się w deszczu – zaspokajała jej głód wyjątkowości w szczególny sposób, ona bowiem jako jedyna spośród stojącego na mokrej trawie miliona wiernych miała wrażenie, że łączy się z chorym Papieżem modlitwą słyszalną jak przez telefon i widzialną jak na telebimie. Słyszała ciężki oddech leżącego na swym łóżku w pałacu arcybiskupim przy Franciszkańskiej Ojca Świętego, widziała krople potu na jego czole, czuła na sobie jego uważne spojrzenie. Marlenia, rzecz jasna, nie mówiła tego wprost, ale nie zdziwiłbym się, jakby w głębi ducha uważała, że Ojciec Święty – celem obdarzenia jej specjalną wyjątkowością – specjalnie dla niej zaniemógł.
Szczyciła się też przyjaźnią z pewnym światłym księdzem kanonikiem i zapamiętale wspominała długie i szczere rozmowy z pewną poznaną na wczasach w Chorwacji siostrą przeoryszą. Tak. Sukienka o niepokojącej linii perwersyjnego habitu to nie był przypadek – Marlenia miała więcej tego rodzaju kreacji.
Ma się rozumieć, jej religijność kręciła mnie niezmiernie, i nie jest wykluczone, że ładowałem łapę pod jej spódnicę i w ogóle parłem do jej całkowitej kapitulacji po to, by, gdy będzie już po wszystkim, postawić ją w konieczności wyspowiadania się z grzechu cudzołóstwa. Nie zazdrościłem jej mężowi, z którym podobno, wedle jej niezmiennie gloryfikacyjnych napomknień i pod tym względem było fantastycznie. Nie chciałem być jej mężem, nie przychodziło mi nawet do głowy, by wyobrażać sobie, że nim jestem, ale z całego serca chciałem być i często wyobrażałem sobie, że jestem księdzem, któremu Marlenia spowiada się z popełnionego ze mną grzechu cudzołóstwa. Chciałem ją wypełnić tak, jak mężczyzna wypełnia kobietę, ale po stokroć bardziej chciałem stać się grzechem wypełniającym jej głowę. Chciałem posłuchać, jak opowiada o mnie spowiednikowi, chciałem być tym spowiednikiem i chciałem dokładnie wiedzieć, w jaki sposób, jakim głosem i za pomocą jakich racji piętnuje moją natarczywość i jakie znajduje usprawiedliwienia dla własnej uległości.
Niestety, nigdy mi nie uległa i jeśli się z czegoś w ogóle w tej sprawie spowiadała, to co najwyżej z pokus, za których pokonanie i wytrwanie w czystości najpewniej nie tylko nie musiała odbywać żadnej pokuty, ale być może nawet wzięła pochwałę.
Wszystko jedno zresztą. Opowiadam o tym jedynie po to, by podkreślić, iż Konstancja Wybryk z całym spokojem przetrwała krótką epokę szturmowania przeze mnie górnych partii rajstop Marleni Jasiczek. Z oczywistych powodów szczegóły tych szturmów przed uparcie odganianą nieszczęśnicą zatajałem. Pod względem skuteczności odganiania opowieść o przygodzie z Marlenia byłaby w końcu dla mnie historią samobójczą, dla Konstancji – konsolacyjną. Poprzestawałem na być może bardzo mało skutecznych, ale przynajmniej nie samobójczych ogólnikach.
Czy ty nie rozumiesz – powtarzałem w koło – czy ty nie widzisz, co się dzieje? Niby tak doskonale znasz się na wszystkim, wszystko jesteś w stanie wyjaśnić, zanalizować i zinterpretować, a nie widzisz, co się tuż przed twoim nosem dzieje? Nie widzisz, że to koniec? Nie widzisz, że mi wszystko zbrzydło? Nie czujesz, że mi zbrzydły twoje opowieści, nawyki, upodobania, a zwłaszcza poglądy na sztukę? Atakowanie czułych punktów jej upodobań estetycznych zdawało się przynosić jakiś efekt (cień efektu), toteż na tym odcinku frontu koncentrowałem całą siłę ognia. Jej ulubionego pisarza Saula Bellowa wyzywałem od grafomanów, na Woodym Allenie psy wieszałem, a o Jacku Nicholsonie szkoda gadać, co gadałem. Konstancja zdawała się uginać, wyraźnie chwiała się na nogach, nie padała jednak. Szydziłem z teatru, zwłaszcza z pewnych niepowtarzalnych przedstawień dzisiejszych, które uwielbiała – też nic.
Swoją drogą jedno z tych przedstawień (szczerze mówiąc jedyne, jakie widziałem) wywarło na mnie mocne i dziwaczne wrażenie. Dałem się Konstancji namówić
głównie z tej przyczyny, że teatr, do którego mnie ciągnęła, mieścił się w Pałacu Kultury – miałem niedaleko.
Awangardowe długi spektakl polegał głównie na tym, że po scenie przez wiele godzin miotał się facet w wyciągniętym swetrze, z zawodu prawdopodobnie pisarz, i cały czas w gorączkowych monologach pastwił się nad swoimi zabitymi w wypadku samochodowym rodzicami. W pewnym momencie nawet leżące w trumnach kukły jego starych wjechały na scenę, ale gościa wcale to nie speszyło, chyba nawet jeszcze bardziej się rozwścieczył i z większą swobodą i specjalnie dociekliwie zaczął piętnować błędy wychowawcze i życie erotyczne spoczywających w tekturowych pudłach nieboszczyków, zwłaszcza matki, która, jak wynikało z wątłej akcji, miała wieloletni pozamałżeński romans, na domiar paskudztwa z pewnym obłudnym kardynałem.
Oglądałem to wszystko z podszytą nutą wstrętu fascynacją. Pamiętałem z Granatowych Gór otwartą trumnę dziadka Jana Nepomucena, definitywna nieobecność mojego przepadłego bez wieści starego nie wychodziła mi z głowy i nie mogłem nie zauważyć, że w niektórych moich natręctwach muszę być podobny do głównego bohatera, że mam w duchu skłonność do podobnie napuszonych i fałszywych peror. I zarazem uświadamiałem sobie, jak udręczające jest to podobieństwo, bo przecież wszystko, prawie wszystko, co on mówił, było chore. Wszystkie jego agresje i pretensje do zabitej mamusi i do zabitego tatusia dowodziły, że ten dojrzały, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna ma mentalność urażonego trzynastolatka. Całe jego czepianie się kiepskiego życia rodziców było jedną wielką niestosownością, a już zwalanie własnego kiepskiego życia na kiepskie życie rodziców, zwłaszcza na małżeńską niewierność matki, było niestosownością do kwadratu. Im bardziej uświadamiałem sobie własne podobieństwo do tego popaprańca, który w dodatku i pisarzem był bardzo marnym albo bardzo początkującym, tym bardziej rosła moja złość na autora, że szczeniackie odruchy na piśmie utrwalił, na reżysera, że je wystawił, na samego siebie, że nie mogę od tego wszystkiego oczu oderwać i, rzecz jasna, na Konstancję, że namówiła mnie na ten, nieoczekiwanie dla mnie traumatyczny, teatr. Jej zachwyt sięgał wszelakich zenitów, ja kłamliwie wybrzydzałem, choć byłem przejęty i do dziś niektórych scen nie mogę zapomnieć.