Do dziś nie mogę też zapomnieć opowieści Konstancji o czterech, a w istocie tylko – o łasko – o trzech zdiagnozowanych nieszczęśnikach seksualnych – bezrobotny dziennikarz radiowy, podupadły architekt i klasyk prawa. Ma się rozumieć, pamiętam wszystkie jej historie, ale te cztery, a w istocie tylko – o łasko – trzy opowieści krwawymi czcionkami wydrukowały się w mojej wyobraźni, zielonooki potwór zanurzonym w gnoju pazurem wydrapał ich litery na zwojach mojego mózgu, płomienny kwas wypalił je w ścianie mojej czaszki, nasączone trupią zawiesiną pióro wypisało je na mojej wątrobie. Tych czterech, a w istocie tylko – o łasko – trzech historii nie wytrzymałem psychicznie, z ich powodu, jak myślę, przede wszystkim, a może jedynie z ich powodu zacząłem odganiać Konstancję i choć teraz przytaczam je zaledwie w silnie zarysowanych defensywnych streszczeniach – wy także – jestem pewien – nie zapomnicie ich nigdy.
Po rozstaniu z największą miłością mojego życia, po rozstaniu z muzykiem rockowym, w moim życiu – mówiła Konstancja – zapadły w ciemności. Rozjaśniałam je balangami, rozległymi kontaktami koleżeńskimi i rzekomo aktywnym studiowaniem. Było jeszcze ciemniej. Właśnie w ramach specjalnie aktywnego studiowania pewnego dnia razem z moją bardzo bliską koleżanką wybrałyśmy się ze ściśle naukową wizytą do emerytowanego, cieszącego się niezmiernym autorytetem i – nie tylko w naszych kręgach – dosyć znanego profesora prawa. Sprawę do profesora miała koleżanka, szło o głośny poszlakowy proces z lat sześćdziesiątych, o którym profesor napisał legendarną rozprawę – ekspertyzę, tekst nie do zdobycia. Koleżanka w końcu ośmieliła się i zadzwoniła. – Proszę bardzo, niech panie wpadną do mnie, ja niechętnie wychodzę z domu, świat mnie brzydzi – powiedział klasyk prawa.
Mnie oczywiście zarówno głośny proces poszlakowy z lat sześćdziesiątych, jak i legendarna ekspertyza wisiały pełnym zwisem (cóż za prorocze określenie), ale udawałam, że ciekawi mnie to żywo. Rozumiesz, Patryku, ja wtedy miałam niezwykle rozległe zainteresowania, ponieważ podjęłam decyzję, że mam niezwykle rozległe zainteresowania.
Facet mieszkał w kamienicy tuż obok poczty na Świętokrzyskiej i tam udałyśmy się z naszą ściśle naukową, a dla mnie ściśle fatalną wizytą. Fatalność polegała na tym, że w tym pierwszym spotkaniu nie było niczego fatalnego, wręcz przeciwnie, było ono urocze i zachwycające. Ponieważ wyobrażałam sobie, że przyjmie nas niepodnoszący się z fotela, ledwo żywy dziadek w piżamie, byłam w szoku tym większym. Ten starszy od nas o pół wieku, ściśle o czterdzieści dziewięć lat emeryt okazał się krzepkim, pełnym wigoru, szczupłym wysokim mężczyzną z bujną grzywą siwych włosów. Rozumiesz, na pierwszy rzut oka: stary traper nie do zdarcia, który dalej samotnie poluje na niedźwiedzie. Mało przesadne określenie, on faktycznie polował, podróżował i był w dodatku znawcą sztuki, muzyki i literatury. Oprowadził nas po mieszkaniu wypełnionym rzadkimi książkami, myśliwskimi trofeami, globtroterskimi pamiątkami i malarskimi oryginałami. Miał na sobie ciemnozielone sztruksowe spodnie i intensywnie pomarańczową koszulę. Co, niestety, rozstrzygające: był mądry i miał poczucie humoru. Powiedzieć: ani śladu demencji – to powiedzieć obraźliwie. Siedziałyśmy na kanapie w salonie, popijałyśmy jakiś egzotyczny trunek i zarykiwałyśmy się z jego sytuacyjnych dowcipów, z wymierzonych pod adresem naszych wykładowców, a jego niegdysiejszych uczniów złośliwości i z własnego życia wziętych opowieści. Zwłaszcza rozbawiła nas (ale też swoiście wzruszyła) opowieść o jego byłej żonie, z którą musiał się rozwieść, ponieważ okazała się lesbijką. Czułyśmy się ostro dowartościowane, że akurat nam, w końcu w porównaniu z nim zupełnym smarkulom, zwierza się z takich intymności. Czynił to w dodatku na porywającym luzie…
Na koniec wydobył z szuflady stylowego biurka kilkudziesięciostronicowy pożółkły maszynopis i dżentelmeńsko przeprosiwszy, że stawia jakiekolwiek warunki – poprosił o zwrot nie później jak za tydzień. Wyszłyśmy wniebowzięte. – Czy ty wiesz – mówi do mnie jeszcze na schodach moja lekko pijana i ciężko rozanielona koleżanka – czy ty wiesz, że jakby on miał chociaż dziesięć lat mniej, to ja bym na niego poleciała? A mnie natychmiast przeszyło perwersyjne pytanie: A dlaczego dziesięć lat mniej? Dlaczego nie dziesięć lat więcej? Czyli dlaczego nie teraz? Właściwie dlaczego by teraz na niego nie polecieć? Why not? – Dziesięć lat temu mogło być z nim gorzej – odpowiedziałam ironicznym tonem – dziesięć lat temu mógł być dużo głupszy i pewnie dużo gorzej wyglądał.
Koleżanka uznała odpowiedź za kolejny przejaw mojej znanej błyskotliwości i jeszcze długo konała ze śmiechu. Ja nie. Ale też nie pławiłam się w żadnych ryzykownych wyobrażeniach, chyba natychmiast zapomniałam o perwersyjnym pytaniu, co mnie przeszyło na schodach kamienicy tuż obok poczty przy Świętokrzyskiej. Zapomniałam wszakże jedynie na tydzień, po tygodniu przypomniało mi ono się z całą wyrazistością, po tygodniu bowiem okazało się, że koleżanka nie może i sama muszę pójść oddać legendarną ekspertyzę. Wiedziałam, natychmiast wiedziałam, czym się to skończy. Wiedziałam, że będę oddawać legendarną ekspertyzę klasykowi prawa w taki sposób, by wylądować w jego łóżku. Już przez telefon starałam się rozmawiać z brutalną, a nawet trzeba powiedzieć – chamską dwuznacznością. Komplementowałam go nieoszczędnie, mówiłam, że mam potworną tremę, że tamta wizyta wywarta na mnie niezwykłe wrażenie, że mnie zachwyciła, ale zachwyciła, panie profesorze, w bardzo niepokojący dla mnie sposób.
Oczywiście łykał pierdołę za pierdołą, nie ma faceta, który takich rzeczy nie łyka. Wiele staranności włożyłam w wieczorową kreację (nie muszę dodawać, że tak pokierowałam wstępną procedurą oddawania legendarnej ekspertyzy, by spotkanie wypadło na godzinę stosunkowo późną), wiele staranności, ale czasu nie zajęło mi to zbyt wiele, sprawy były oczywiste. Facet niewątpliwie należał do pokolenia, któremu zdumienie z powodu publicznie obnażonych kobiecych nóg nigdy nie przechodzi [4] – czyli radykalne mini. Góra: moja ulubiona bluzka z granatowego jedwabiu, rozpięta bez przesady, ale też radykalnie. Element przesady był w wojennych barwach spódniczki, wystarałam się o pomarańczową, dokładnie w kolorze jego koszuli, postanowiłam już na samym wejściu podrażnić go podkorowo. Niestety, już samo wejście było fiaskiem, jeszcze w taksówce byłam podniecona, na schodach zaczęło mi zjeżdżać, jak mi otworzył i weszłam do przedpokoju, chciałam spieprzać stamtąd natychmiast. Ale jak się to mówi: było już za późno na pa pa, on w krawacie, w salonie naszykowana wykwintna kolacja. Czyli jest dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie, że ma być, tyle że ja już nie chcę, żeby było. Rozumiesz mnie chyba, Patryku, dobrze, ty, jak się zdaje, miałeś dość analogiczne przejścia z dziewczynami z agencji towarzyskich, sam mi opowiadałeś, że zamawianie, czekanie było kręcące, ale jak wreszcie bogini płatnej miłości pojawiała się w przedpokoju, to równo z nią pojawiała się kłopotliwa, przemożna i niewykonalna chęć odwrotu. Ja moją przemożną i niewykonalną chęć odwrotu odganiałam spazmatycznym chlaniem wina, do trzeciej butelki rozmowa nie kleiła się wcale, o jakimś podobieństwie do tamtej pierwszej olśniewającej wizyty nie było nawet co wspominać, teraz było po prostu strasznie. Facet w końcu, przypominam, nie był w ciemię bity, wiedział, co się kroi, a ponieważ wiedział, miał, niezawodnie miał tremę graniczącą z pomieszaniem zmysłów. W końcu musiał ostro zdawać sobie sprawę, że atrakcyjne i o czterdzieści dziewięć lat młodsze laski, nie są już z jego świata, czyli pochodzą zza światów, czyli są darem Boga. Siedział sztywno za stołem, przyglądał się siedzącemu naprzeciw coraz bardziej pijanemu darowi Boga w rozpiętej bluzce i pomarańczowej mini i cała jego elokwencja, dowcip i bystrość wyparowały doszczętnie. W połowie trzeciej butelki zaproponowałam bruderszaft i desperacko weszłam w ostry pocałunek. Desperacja desperacją, ale mimo wszystko nie zdawałam sobie sprawy, że będzie mnie to aż tyle kosztowało. Słuchaj – zapytałam nie bez pewnej prostolinijności – czy ty jeszcze w ogóle bywasz z kobietami? – Nie, nie bywam, ja już leżę w trumnie. Chryste Panie, jak mnie ta znacznie przecież poniżej jego poziomu odpowiedź zachwyciła, rozczuliła i rozśmieszyła! Wyłam, pękałam i tarzałam się ze śmiechu i w tym tym razem znacznie ostrzejszy pocałunek i poczułam smak przedwojennych obiadów, których cząstki dalej tkwiły w jego wnętrznościach, poczułam zapach przedwojennych cygar, które kiedyś palił, i poczułam aurę głodu, którego zaznał za okupacji i o którym nie mógł zapomnieć, i na koniec połknęłam odrobinę jego najwyraźniej niechętnej dzisiejszym czasom, bo pełnej żółci śliny i w okamgnieniu wytrzeźwiałam. Wytrzeźwiałam całkowicie, ale równocześnie całkowicie odrętwiałam i pozostałam w całkowitym odrętwieniu. Byłam odrętwiałym świadkiem zdejmowania mi bluzki, macania i całowania moich piersi, w odrętwieniu słyszałam, że używa obleśnego określenia: piersiątka, potem w zupełnym odrętwieniu byłam przy tym, kiedy prowadził mnie do sypialni, tam mój odrętwiały głos kazał mu zgasić światło, a potem – ledwo zdając sobie w całkowitym odrętwieniu sprawę, że rozpięcie zamka błyskawicznego jest poza zasięgiem jego roztrzęsionych z podniecenia, a może dotkniętych parkinsonem rąk – sama to zrobiłam i moje nagie ciało runęło w ciemność. I poczułam pełne lęku i rozpaczy starania jego ciała, które, niestety, Patryku, nie było żylastym ciałem niezniszczalnego trapera dalej polującego na niedźwiedzie. Jak ognia chcę uniknąć trywialnego dowcipu, że niby wiesz: obcowałam z historią, ale jak przyjrzeć się kontekstowi, to nie da się ukryć, że byłam z facetem, który się urodził w roku podpisania traktatu wersalskiego, który miał dziesięć lat w roku przyznania Tomaszowi Mannowi Nagrody Nobla, i który, jak wybuchła druga wojna światowa, miał tyle lat, ile ja.