W zupełnych ciemnościach, kiedy pilnie unikałam nie tylko pocałunków, ale w ogóle jakichkolwiek dotknięć z mojej strony, to, co działo się z jego strony nie było nawet przykre, może było obrzydliwe, ale nie było przykre, w końcu nawet obrzydliwa adoracja pozostaje adoracją. Adoracja adoracją, Patryku, a czas czasem. Być może nawet nie śpieszyło mi się już panicznie, być może już nawet nie chciałam z jego przedwojennego wyra zbyt raptownie wyskakiwać, być może nawet nie szarzało za przedwojennymi firankami, być może na odbudowanej po wojnie Świętokrzyskiej nie śpiewał ani słowik, ani skowronek, ale w końcu ileż można. – Słuchaj – zapytałam w końcu mojego odchodzącego od zmysłów adoratora – kiedy ostatni raz ci się udało? – On zaś odpowiedział tak niepewnie, jakby sam nie wiedział, czy mówi z tryumfem, czy mówi z goryczą: – Dwa lata temu w sanatorium.
ROZDZIAŁ XII – Kreacje wieczorowe
Moja mania zostania papieżem znacznie zelżała jesienią 1990, kiedy to ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki ukradłem pierwszy numer polskiej edycji pisma „Popcorn" z zespołem Depeche Modę na okładce. Rzecz jasna, nie było tak, że grzech złodziejstwa wyzwolił mnie z obłędu świętości, a obsesję zostania papieżem zastąpiła obsesja zostania członkiem Depeche Modę.
Szczerze mówiąc, nie jestem nawet do końca pewien, czy na okładce pierwszego polskiego „Popcornu" byli akurat Depeche Modę. Może to byli New Kids on the Błock? Może Roxette? The Scorpions? Yanilla Ice? Chesney Hawkes? Jason Donovan? Paula Abdul? Depeche Modę na pewno byli na okładce jednego z pierwszych numerów „Popcornu", ale za to, czy byli ściśle na okładce numeru pierwszego, dziś nie dałbym sobie głowy uciąć. Świat jest pełen zagadek, a studnia pamięci niezgłębiona. Na sto procent nie pamiętam. Natomiast częściowo, powiedzmy na pięćdziesiąt procent pamiętam, że kiedy korzystając z chwili nieuwagi pana Śliwki chowałem „Popcorn" w torbie, prawdopodobnie byłem jeszcze w szponach moich wizji. Być może jeszcze kołatał mi w głowie cień idei, że kiedyś w papieskiej autobiografii bez osłonek opiszę kradzież, jakiej młodziutki Ojciec Święty dopuścił się na początku VIII klasy szkoły podstawowej. Ale był to cień zaledwie, nieprzekładalna na żadne realności resztka dziecinnej obsesji. Brawurowej ewentualności, że jako dorosły papież wyznam, iż dziecięcego, a w zasadzie młodzieńczego grzechu złodziejstwa dopuściłem się dla kobiety, w ogóle nie brałem pod uwagę.
Ukradłem „Popcorn" dla Esmeraldy Dorsz. Stała chyba godzinę pod kioskiem pana Śliwki, trzęsły się jej ręce, dostała wypieków, wolno, niezwykle wolno, jakby chęć nieskończonego gapienia się na jedną stronę toczyła w niej zażartą walkę z chęcią przejścia do strony następnej, obracała kartkę po kartce, dochodziła do końca i natychmiast zaczynała od nowa. Kiedy wiadomym uczynkiem przerwałem tę fascynację i szybkim krokiem, trochę jednak (gdzie tam trochę: potwornie) spanikowany prawie pobiegłem w stronę parku, ruszyła za mną jak zahipnotyzowana. Byłem uskrzydlony moim czynem, zdobyczny łup dawał mi słodkie poczucie wszechwładzy nad światem, a zwłaszcza – miałem nadzieję – nad kobietą, której przed chwilą udowodniłem, że gotów jestem na wszystko. Niestety, moje poczucie było częściowo złudne, nad światem może miałem wszechwładzę, nad Esmerałdą żadnej, Esmeralda była w całkowitym władaniu pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn", przez następne trzy godziny na słynnej zacisznej ławce w głębi bezlistnych krzewów jaśminu nie odrywała wzroku od fotografii Depeche Modę, New Kids on the Błock, The Scorpions, Roxette, Yanilla Ice, Chesneya Hawkesa, Jasona Donovana, Pauli Abdul i kogo tam jeszcze. W bezlistnych krzewach jaśminu, w słoneczne listopadowe południe roku 1990 nie tylko nie zdobywałem (mniejsza o to, co wtedy rozumiałem przez słowo: zdobywać) Esmeraldy Dorsz – ja ją wtedy traciłem. Traciłem ją do końca roku szkolnego – czyli na zawsze. Tracił ją też świat. Zyskiwała ją sztuka. Esmeralda, której talent rysukowy był zawsze w czołówce jej licznych talentów (pisanie, mimo wszystko, na drugim miejscu), od chwili zagłębienia się w świat kolorowych fotografii młodzieżowej gazety wpadła w prawdziwie chorobliwą manię rysowania. Na niezliczonych kartach niezliczonych bloków rysunkowych, a też w niezliczonych zeszytach i notatnikach odwzorowywała z pomocą pastelowych kredek wszystkie fotografie ze wszystkich kolejnych numerów „Popcornu". W szoku i osłupieniu przeglądałem werystycznie odrobione portrety Julii Roberts, „Julia Roberts w filmie Hook", „Julia Roberts w rodzinnej Smyrnie", „Julia Roberts w chwili relaksu pod prysznicem" – sposób narysowania kropel wody na ramionach Julii budził – co tu kryć – nabożny podziw; były też rysunki przedstawiające Julię z jej kolejnymi partnerami, na przykład z Jeefem Hardigre'em, z którym była przed laty i który dziś nie wspomina jej najlepiej, oraz z jej aktualnym partnerem Kieferem Sutherlandem – jedynym, który może liczyć na jej wierność. To, że Esmeralda wkomponowywała w swe rysunki tego rodzaju teksty, dawał jej pracom surrealistyczną aurę i siłę dystansu. Rysunek przedstawiający tańczącego na scenie Roda Stewarta z unoszącym się nad jego głową niczym wymowna aureola płomienistym napisem: „Oldboy szaleje" – był prawie arcydziełem. Esmeralda preferowała długie i zawiłe inskrypcje, pamiętam całe sekwencje wymyślnie kreślonych liter niejednokrotnie dodatkowo obrysowanych krawędziami unoszących się w przestrzeni szarf: „W obawie przed zamachem Whitney Houston odwołuje tournee", „Martika na tarasie domu rodzinnego w Hacienda Heights", „Yanilla Ice przeżywa trudne chwile", „Muzykalna rodzina Hawkesów (pierwszy od lewej Chesney)", „Paula Abdul nie daje za wygraną", „Jason Donovan święci tryumfy w roli biblijnego Józefa", „Kylie zmienia się w zastraszającym tempie", „Zaciszny hotel w Campinas stał się dla Magsa,
Pala i Mortena oazą spokoju", „Tremę przed koncertem Wendy James przezwycięża, grając w piłkę".
Codziennie zaglądam do działu „Kultura" w „Gazecie Wyborczej" i sprawdzam, czy nie ma notatki o olśniewającym debiucie plastycznym, o wystawie dwudziestopięcioletniej malarki, której jadowity realizm i brawurowa groteska (a może na odwrót) z wyjątkową celnością oddają obraz naszych paradoksalnych czasów. Na razie nie było takiej wiadomości, ale nie zdziwię się, jak niebawem zostanie ogłoszona. I nie zdziwię się, jeśli miejscem pierwszej poważnej wystawy Esmeraldy okaże się Nowy Jork. Jak będzie już bardzo sławna i jak w związku z tym będzie wiadomo, gdzie mniej więcej się obraca, odezwę się do niej. Nie żebym chciał podpinać się pod czyjąś chwałę albo grzać w blasku bijącym od wielkiej artystki. To akurat wisi mi całkowicie. Za bardzo mam przewalone we łbie na własnym punkcie, żeby odczuwać takie potrzeby. Zwyczajnie za nią niekiedy tęsknię, tęsknię za naszymi dziecinnymi pocałunkami, za śmiertelnie poważnymi i wszystko rozstrzygającymi rozmowami, z których nie pamiętam ani słowa, za moim nieustannym gapieniem się na pulchną blondynkę zawsze w brązowym wyciągniętym swetrze, zawsze – zielonooką. Określenie „blondynka" mało zresztą w tym przypadku mówi, Esmeralda miała włosy tak jasne, że prawie białe, w jej klasowej ksywie: siwa – nie było w związku z tym niczego obraźliwego. Tęsknię za moją w tamtych czasach za nią tęsknotą. Kiedy wyjeżdżała na wakacje – umierałem. Kiedy po ósmej klasie wyjechała do Zakopanego, bo dostała się do sławnego tamtejszego liceum plastycznego Kenara – umarłem na całe wakacje, a nawet na dłużej: zmartwychwstałem dopiero w październiku.
Jako ktoś kiedyś śmiertelnie w niej zakochany, mam o niej wiedzę, której pewnie nikt nie ma, i mógłbym być przydatny przyszłym biografom. Przechowuje na przykład jej list z obozu rekolekcyjnego w Stromej – tęskniłem wtedy za nią jak wariat, ona na tych pożal się Boże wakacjach przeżywała katusze, w liście z werwą i swadą opisywała tamtejsze stacje swojej męki pańskiej, wtedy, rzecz jasna, nie zastanawiałem się nad zdumiewającą jak na nastolatkę jasnością myśli oraz wirtuozerią słowa, wtedy rozpaczałem, że tak powiem, na przemian. Jednego dnia rozpaczałem, że z nią nie pojechałem i nie dzielę jej religijnej kaźni, drugiego, że nie mogę tam pojechać i wyzwolić jej ze szponów oszalałego kleru. Przechowuję ten list i co pewien czas czytam go z rosnącym zdumieniem, sam nawet dziś bym czegoś takiego nie napisał. Wiem też o Esmeraldzie pewną kluczową rzecz, której prawie na pewno nawet ona o sobie nie wie. Otóż nie jestem pewien, czy na dziennikarskie pytanie (a będzie odpowiadać na setki takich pytań), czy mianowicie pamięta moment, w którym jej uprawiana od dzieciństwa pasja rysunkowa przerodziła się w sztukę, słowem: Czy pamięta pani, kiedy uświadomiła sobie, iż jej dziecięce zabawy stają się czymś więcej? Koniecznością? Sposobem życia? Sztuką właśnie? – nie jestem, jak mówię, pewien, czy ona potrafi na takie pytanie precyzyjnie odpowiedzieć. Ja potrafię.