Выбрать главу

Ale puste kartki w leżącym na stole w empiku „Dzienniku wypraw" nie były ani defektem drukarskim, ani zachętą do chwili refleksji i zadumy. Były zachętą do pisania.

„Na kartach tych, pomiędzy wizerunkami nieustraszonych podróżników i badaczy – głosiła umieszczona z tyłu nota – stworzysz, czytelniku, swój „Dziennik wypraw”, opiszesz swoje podróże, przygody i wrażenia. W ten sposób powstanie księga, w której twoje relacje przeplatać się będą z losami odkrywców azteckich miast, jawajskich labiryntów i arktycznych szlaków". W pierwszej chwili chciałem to odłożyć na miejsce. Niby co miałbym tu zapisywać? Piątek, czwarta rano – ujrzeliśmy na horyzoncie zarys dachów Dworca Centralnego? Sobota, o zmierzchu – mamy za sobą morderczą marszrutę od ronda ONZ aż do placu Trzech Krzyży? Niedziela wieczór – w obozowisku na Śliskiej brakuje żywności i wody? Tak! Dokładnie tak! Można powiedzieć, że zaakceptowałem pomysł, zanim skończyłem go kwestionować. Wybrałem jeden egzemplarz i ruszyłem do kasy. Ponieważ było mi trochę wstyd, że łaszczę się na taką dziecinadę, starałem się dawać do zrozumienia, że kupuję prezent dla chrześniaka, zdaje się, że za bardzo mi nie wyszło. W każdym razie całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lasce w kasie nie zadrżał ani jeden z licznych loków na czole. Zapłaciłem sześćdziesiąt dwa pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt cztery za dziennik i jeszcze dodatkowo osiem pięćdziesiąt za niebieski atrament. W domu napełniłem pióro atramentem (czarnozielony Pelikan – prezent od starego) i otworzyłem „Dziennik wypraw”. Na początek wybrałem puste strony pomiędzy dokonaniami odkrywcy grobu Tutenchamona a ręcznie kolorowanymi fotografiami cejlońskich poławiaczek pereł.

Zdarzyło się to przeszło rok temu, w środę 22 czerwca. To, że przy okazji była upalna wigilia Bożego Ciała nie ma, moim zdaniem, specjalnego znaczenia – niemniej jednak upał był przełomowy. Stałem pod bankomatem na Emilii Plater, przede mną marudził wytworny sześćdziesięciolatek, ponad miastem białe płomienie krążyły jak planety przed ostatecznym zderzeniem. Wytworny sześćdziesięciolatek nie radził sobie z maszynerią i nieumiejętność ta w jakimś sensie go demaskowała. Nie mówię, że wydał mi się podejrzany, ale końcu jeśli facet ma na sobie błękitną lnianą koszulę z Cottonfieldu, kremowe płócienne spodnie od Marksa amp; Spencera, skórzane sandały od Baty i przeciwsłoneczne okulary od Gucciego, powinien sobie radzić z bankomatem. Nie powinien w każdym razie – słyszałem to wyraźnie – nie powinien po wybraniu PINu naciskać klawisza „enter”. Pierwotna, a jeśli nawet nie pierwotna, to i tak pochodząca co najmniej sprzed epoki wielkich odkryć geograficznych melodia, którą zaczynał grać mechanizm, urywała się nagle, tamten kolejny raz wystukiwał: jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Chłopie, opamiętaj się! Mało, że wyglądasz na komunistycznego aparatczyka w przebraniu, to w dodatku zachowujesz się jak komunistyczny aparatczyk w przebraniu! Daj komunistycznemu aparatczykowi w przebraniu kartę bankomatową, to z powrotem znacjonalizuje przemysł! W pierwszym odruchu chciałem altruistycznie pomóc, najwyraźniej podnoszącemu swoją niezręczność do rangi doktryny jeleniowi, w drugim odruchu chciałem dać mu upomnienie Kongregacji Nauki i Wiary, w trzecim odruchu chciałem go ekskomunikować, w czwartym wymierzyć niewspółmiernie wysoką w stosunku do wykroczenia świecką karę, ale nagle uświadomiłem sobie, że nie mogę ani mu pomóc, ani go upomnieć, ani go ekskomunikować, ani go po świecku ukarać, bo słyszę wszystko.

Poczułem w gardle słynną, zwiastującą sensacyjne wydarzenia słodycz, przeszły przeze mnie słynne fale najpierw podniecenia, potem słabości, słynny lodowaty pot wystąpił mi na czoło. Było tak, jakby – ni stąd, ni zowąd – przybyła mi jakaś nadzwyczajnie czuła bębenkowa błona. Jakby nagle mi wyrosła jakaś totalnie chłonna małżowina. Jakby nagle otworzyła się we mnie jakaś pełna nowych dźwięków i nieznanych muzyk muszla koncertowa. Jakby znienacka obudził się we mnie jakiś dodatkowy, niesamowicie czuły zmysł.

Pierwsze wagnerowskie takty Arii poławiacza PINów huczały mi we łbie i nie ma co się dziwić: tak ważnej chwili nie szło przeżyć bez odrobiny podniosłości. Radykalnie skracając ścieżkę prowadzącą do iluminacji rozbłyskujących w czeluściach mojej trąbki Eustachiusza – mówię wprost: raptownie, choć przecież i tak z pewnym opóźnieniem, zrozumiałem, że po prostu słyszę wystukiwane przez tamtego cyfry. Tak jest – zamiast głuchych piknięć, słyszałem dźwięki pełne znaczenia, dochodziły do mnie konkretne dane, bezwiednie, ale nieomylnie w mojej głowie wyświetlał się czyjś tajny i pilnie strzeżony PIN – Personal Identifical Number. Nie miałem zielonego pojęcia, co począć z nagle uzyskaną wiedzą. Nie tracąc wzrokowego kontaktu z bankomatem, przeszedłem kilkadziesiąt kroków i usiadłem w ogródku hotelowej kawiarni. Podawali tu najdroższą wodę mineralną świata, ale było mi wszystko jedno; musiałem ochłonąć i wypić coś zimnego – upał – prawie tak jak mój słuch – przekraczał ziemskie miary. Cały hotel Holiday Inn był jak do białości rozżarzony piec martenowski, słychać było pociągi jadące przez tunele ognia na Dworcu Centralnym, ledwo dostrzegalni widzowie na najwyższym piętrze Pałacu Kultury stali w bezpiecznej odległości od płomienistych balustrad.

Zamówiłem gazowaną z lodem, przez chwilę gapiłem się na ciemnowłosą kelnerkę, chyba powinienem już powiedzieć: wsłuchiwałem się w nią przez chwilę, usłyszałem kroplę potu na jej porywającym obojczyku, ale całościowego i wszechogarniającego, choć, sądząc z rysów twarzy, trochę asymetrycznego (łącznie sześć i pół punktu) uroku nie usłyszałem wcale.

Jeszcze nic nie zostało powiedziane, mogłem się pomylić, mogłem się przesłyszeć. W końcu niecały rok temu przesłyszałem się krwawo: tykanie omegi wziąłem za tykanie tissota. Teraz czterocyfrowy numer usłyszałem wyraźnie, ale w końcu nie miałem żadnej pewności, że to był dokładny PIN tego akurat gamoniowatego dziadka w wykwintnych płótnach. Może od upału mąci mi się we łbie? Może przyśnił mi się na jawie byle jaki numer? Cyfry bez znaczenia? Przypadkowe dane? Błędny albo poprawny wynik starego sprawdzianu pani Ogiegłowej? Numer spalonego domu starych Messerschmidtów? Pierwszy powojenny numer telefonu doktora Swobodziczki? A może były to liczby, które powinienem wybrać na loterii? Zdrapać na zdrapce? Wykręcić na audiotele?

Wytworny sześćdziesięciolatek, który nie radził sobie z bankomatem, najwyraźniej nie poradził sobie z nim definitywnie, przez chwilę wpatrywał się jeszcze w ekran i klawiaturę, potem pełnym godności ruchem oznajmującym światu, iż w nierównym pojedynku z bezduszną maszyną on i tak jest moralnym zwycięzcą, schował kartę w tajemnej kieszonce i (wciąż dbając o niezmierne dostojeństwo każdego kroku) ruszył w głąb Emilii Plater. W mojej głowie dalej tlił się jego PIN – bezużyteczny trop biegnący nie wiadomo dokąd.

Bezużyteczny jak bezużyteczny. Nie wiadomo dokąd jak nie wiadomo dokąd. Sam PIN nic nie daje, do PINu potrzebna jest jeszcze karta. Ale z drugiej strony, jak się ma PIN, łatwiej zdobyć kartę niż na odwrót. Nawet nie tyle zdobyć, co przypadkiem znaleźć. Prędzej czy później taka okazja sama wpadnie w ręce. Myśl, że otwierają się przede mną jakieś słynne dodatkowe źródła dochodów, wtedy jeszcze nie przyszła mi do głowy, nie było jednak sensu udawać, że nie wiem, o co chodzi i jaka to jest układanka. Nawet jak jeszcze nie usłyszałem: sezamie otwórz się, to już usłyszałem szczęk pierwszego zamka w skarbcu. Inaczej powiem: jeśli do skarbca szereg bram prowadzi, to ja już pierwsze wrota sforsowałem. Łapczywie wypiłem wodę i zaraz zamówiłem następną.

– Również gazowaną z lodem? – asymetryczny magnetyzm ciemnowłosej kelnerki dalej pozostawał poza zasięgiem nie tylko mojego słuchu, ale w ogóle wszystkich moich zmysłów.

– Tak – odpowiedziałem machinalnie, ale prawie natychmiast poczułem przypływ gangsterskiego arystokratyzmu, podniosłem rękę, zatrzymałem szykującą się do odejścia kelnerkę i skorygowałem zamówienie:

– Nie. Przepraszam, ale jednak nie. Tym razem poproszę o niegazowaną. Tak, tym razem poproszę o niegazowaną z lodem i cytryną.

Przez kilka minut gapiłem się w napięciu w kierunku bankomatu. Kelnerka postawiła na stoliku szklankę niegazowanej, z dworca ruszył kolejny pociąg, powietrze nad Warszawą dygotało jak sterta niewidzialnych desek. Po kilku kolejnych minutach doczekałem się: z morza płomieni wynurzyła się Wenus w białej bluzce, rocznik, na oko sądząc: 1979, nota, na oko sądząc: pełne jedenaście punktów. Zawsze mi się zdawało, że w życiu nie ma sytuacji, w której nie przydałaby się fantastyczna laska. Teraz nie byłem pewien. Ale co miałem robić? Na los się uskarżać? Z Panem Bogiem się wadzić? Panie Boże – miałem proszalne frazy ku niebiosom wznosić? Panie Boże, Ty mi nie zsyłaj fantastycznej laski w białej bluzce. Ty mi ześlij prostego, szarego człowieka, z którego bezwiedną, ale rzeczową pomocą ja Twój dar uwiarygodnię. Przecież wiesz, że jak do tej wzmożonej białą bluzką opalenizny podejdę, jak akurat ją zagadnę, to niczego przekonująco nie sprawdzę, bo akcja utonie w niedorzecznym erotyzmie…