Выбрать главу

W porze jego osiągalności pojawiłam się w hotelowym holu. Recepcjonista zadzwonił i podał mi słuchawkę. Za nim zdążyłam się przedstawić, przypomnieć, powiedzieć o liście, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wydukać, on, a raczej jego tak bliski, że aż nierzeczywisty głos zapewnił mnie czule, że zaraz, góra za osiem minut będzie w kawiarni na dole. Czekałam osiem minut plus jeszcze czterdzieści minut – w sumie czterdzieści osiem. Wkradło się, można powiedzieć, drobne spóźnienie. Ale ponieważ, jak się wreszcie zjawił, przeprosił mnie za katastrofalne i niewybaczalne spóźnienie, byłam szczęśliwa, że się spóźnił. Chryste Panie, taki facet mnie przeprasza – pomyślałam w upojeniu. Był podobny do swych niewyraźnych i chwiejnych liter – trząsł się. Natychmiast zamówił setkę wódki i piwo – dalej nic mi to nie mówiło. Poprosiłam o to samo. Spojrzał na mnie z uznaniem, byłam szczęśliwa. Potem w łóżku wyznał, że nie pamięta, kiedy ostatnio nie dopił piwa w knajpie. Dalej nic mi to nie mówiło. Byłam rozanielona, że w nagłym szale wzajemnej skłonności zostawiamy niedopite trunki i idziemy na górę. Co mówię: idziemy. Biegniemy jak szaleni! Lecimy, lecimy na skrzydłach nagłej i nieodwracalnej miłości! Najzabawniejsze, że to właśnie okazało się prawdą – była to miłość nagła i nieodwracalna. Ale wtedy – myśmy o tym nie wiedzieli. Wtedy był pomiędzy nami wyłącznie nieubłagany związek zgody zmysłowej: on pragnął mnie mieć, ja zaś pragnęłam, by on mnie miał. Yoila. Pragnęłam tego z całej duszy. Do dziś wprawdzie nie mam pewności, czy mam duszę, ale mam i wtedy też miałam pewność, że mam ciało, i miałam pewność, że moje ciało łaknie dotyku, łaknie nie duchowej, może nawet nie ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy dotyku.

I pierwszy dotyk sławnego swego czasu muzyka rockowego był miły, ale nie był wstrząsający. Jak wiesz, Patryku, ja od tamtego czasu nie doszłam do żadnych specjalnych nowych wniosków, nie doszłam na przykład do wniosku, że ciało jest świętością, i że nie należy go z innym, nawet z mniej lub bardziej przypadkowym ciałem stykać, ale bez wątpienia doszłam do wniosku, że jak już się ono styka, to jemu, mojemu ciału musi być wstrząsająco. Taka progresja, owszem, miała miejsce. Ogólnie rzecz biorąc, brak wstrętu to jest niewystarczający warunek intensywnego obcowania. Być może jest to elementarny warunek obcowania jako takiego, ale od pewnego czasu warunki elementarne przestały mnie interesować. A był w moim życiu sezon – znasz niektóre szczegóły – był w moim życiu sezon warunków elementarnych. Był czas, kiedy uważałam, że jak koleś nie budzi wstrętu, to jest OK. I sławny swego czasu muzyk rockowy był po prostu OK. Może nawet, jak na pierwszy dotyk, był o oczko wyżej niż OK. Ale nic więcej, żadnych wstrząsających doznań, żadnych wstrząsających porywów miłosnych, żadnych wstrząsających myśli o byciu razem. Daj spokój – to mi nawet do głowy nie przyszło. Jemu, do jego biednej głowy – przyszło. On podobno od razu wiedział, że jest to miłość. Miłość może nie tyle od pierwszego wejrzenia, co miłość od pierwszego obcowania. Ale też Bogiem a prawdą, pomiędzy jednym a drugim w naszym przypadku bardzo mało minut upłynęło. Czyli on tak, ja nie. Może nie aż tak nie, że całkiem nie, ale też nie tak, żeby aż tak.

Obudziłam się w środku nocy z niejasną satysfakcją, że oto zaliczyłam sławnego muzyka rockowego, ubrałam się i pojechałam na Jelonki. On spał trupim snem, tak właśnie: nie spał jak zabity, ale spał trupim snem. Ale wtedy jego graniczny stan, jego ściśle graniczący ze śmiercią sen też mi nic nie mówił. Następnego dnia nie zadzwonił, co mnie trochę zdziwiło, ale prawdziwe powody do zdziwienia miały przyjść kolejnego dnia. W ciągu niecałych sześciu godzin zadzwonił dwadzieścia siedem razy.

– Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – powtarzał jak golem, mówił nie swoim, ale jakimś dryfującym na głębinach głosem – słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – chyba w ogóle nic innego nie mówił, żadne inne słowa nie padły, dopiero za jakiś czas miałam zrozumieć, że są to jego słowa klucze, magiczne zaklęcia, którymi usiłował się za każdym razem z piekielnych zapaści wydobywać. Wtedy byłam pewna, że po prostu robi sobie jaja albo odgrywa dla moich źle przez niego ocenionych potrzeb jakiś kabotyński spektakl. Śmiałam się, próbowałam wszystko w żart obrócić, dawałam do zrozumienia, że doceniam finezję. Sprawiał wrażenie, że w ogóle nie słyszy, co do niego mówię, nic, jedynie coraz przeraźliwsze: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie…

I wreszcie po dwudziestym siódmym razie jakiś łoskot, daleki jęk i kompletna cisza. Kompletna cisza na całe dwa tygodnie. Równo po dwóch tygodniach znowu zadzwonił i wtedy przeraziłam się nie na żarty. Bo rozumiesz, po dwóch tygodniach podnoszę słuchawkę i słyszę dokładnie ten sam dryfujący głos i te same ledwo wymawiane słowa: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Wyglądało to tak, jakby on dwa tygodnie temu w trakcie rozmowy stracił przytomność, jakby dwa tygodnie nieprzytomny leżał ze słuchawką przy uchu i jakby teraz po dwu tygodniach się ocknął i, nie zauważywszy własnego letargu, ciągnął tamten rozpaczliwy lament. Przeraziłam się, jak mówię, nie na żarty i natychmiast żarty na bok. Słowo po słowie, po tysiąc razy powtarzając i wręcz sylabizując: Gdzie jesteś? Co się stało? Co się dzieje? – wyciągnęłam wreszcie z niego podstawowe informacje. Starczyło mi tych informacji na tyle, by pierwszym jaki był pociągiem pojechać do Katowic i znaleźć go w pokoju hotelowym, w którym zdychał. Mówił prawdę. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Posłuchałam, pojechałam, ratowałam, kochał mnie. Podróż do Katowic do hotelu Silesia była pierwszą z setek moich wypraw ratunkowych. Niekiedy wydaje mi się, że byłam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju.

Bo też – Patryku, na miłość boską! – ja go ratowałam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju.

Oni, zespół i on, byli przecież wtedy pod koniec lat osiemdziesiątych straszliwie (straszliwie!) popularni. Pamiętasz ich największy przebój? „Kostia"? Kostia – twoja sukienka l Kostia czy mnie jeszcze pamiętasz? l Kostia! Kostia! To ja! l Walczę o ciebie Kostia l Nie wiem, czy walce sprostam l Walczy też ze mną Moskwa l Ale przeminie rozpacz l Ale przeminie strach! l Kostia ruskie masz imię l Ruski rychło przeminie l Ale zostanę ja! l Niech mnie twe imię spowije! l Niech w nie runę po szyję! l Niech mnie twe imię pochłonie! l Niech ułani ruszą na błonie! l Niechaj zwycięży Polska! l Niechaj zostanie Kostia! Kostia! Kostia! – to ja!

Konstancja nuciła ten świetnie mi znany kawałek, łzy oczywiście, łzy płynęły po jej pociągniętych męskimi kremami policzkach, potem ocierała oczy, potem smarkała wzruszająco, potem wzdychała przejmująco, a potem szeptała z czułością:

– Tak, tak – Kostia to ja. On tak do mnie mówił, tak moje imię zdrabniał, ta piosenka, tak jak tysiąc innych jego piosenek, była o mnie i dla mnie. Oczywiście, naród wziął to do siebie, naród nauczył się słów i narodowi wpadła w ucho melodia, naród to śpiewał z nim na koncertach, naród śpiewał „Kostię" na strajkach i na demonstracjach, naród „Kostia" zagrzewał naszych chłopców do boju, naród śpiewał „Kostię" przeciw Moskwie, naród z „Kostia" na ustach wybijał się na niepodległość, naród śpiewał „Kostię" po zwycięskich wyborach, śpiewał ją Papieżowi i śpiewał Wałęsie, a w końcu śpiewano to na każdym weselu, na każdych imieninach, na każdym pijaństwie i przy każdej okazji. Przecież do dziś to jest jedna z naszych podstawowych pieśni. Arcypieśń. Nadpieśń. Pieśń matka. A to było napisane i skomponowane dla mnie. Tylko dla mnie.

Jakkolwiek to brzmi: byłam jego muza, byłam jego najprawdziwszą muzą. Wszystko, co wtedy robił, robił dzięki mnie, nawet jak coś bezpośrednio nie było mi dedykowane, to i tak powstało dzięki mnie. On dzięki mnie pisał, komponował i występował, bo dzięki mnie żył. Zresztą jak on na każdym kroku podkreślał, że ta a ta muzyka jest dla mnie i że ten a ten tekst jest dla mnie, i nawet kiedy na koncertach wiedziałam, widziałam i słyszałam, że on gra i śpiewa tylko dla mnie, to owszem, było to dla mnie ważne, miało to znaczenie, ale nie miało znaczenia pierwszorzędnego. A nawet powiem ci, Patryku, całkiem szczerze, kiedy słyszałam, że jestem duszą skomponowanej muzyki albo że jestem światłem ułożonych akapitów, było to dla mnie wpierw częściowo niezrozumiałe, potem dość obojętne, a w końcu nieprzyjazne. Wiele kłamstwa w tym wszystkim było. Kiedy wszem i wobec głosił, że jest czysty przez miłość do mnie – kłamał. A przecież nawet muzycy powinni komponować prawdę. Pewnie, że jego piosenka o odzyskaniu czystości przez miłość nie była kłamstwem, bo była dziełem sztuki – czyli czymś, co nawet jak nie jest prawdą, jest zawsze poza kłamstwem. Ale ja nie chciałam żyć w świecie sztuki. W gruncie rzeczy nie chciałam być jego duchem, światłem, muzą, aniołem stróżem, Bóg wie czym jeszcze. Ja chciałam, żeby on, jak prawdziwemu mężczyźnie przystało, sam sobie radził. A nazywając rzecz po imieniu, dla mnie nie miało pierwszorzędnego znaczenia to, co i dla kogo on tworzy, dla mnie pierwszorzędne znaczenie miało to, żeby on wreszcie przestał pić i żeby wreszcie przestał brać. Zwłaszcza żeby przestał brać, bo narkotyki górowały. Podobno całkiem jak Wysockiego – z jakiegoś wczesnego jeszcze, młodzieńczego pijaństwa wyciągnął go zastrzykiem morfiny zaprzyjaźniony jakiś konował. Najpierw to działało, pracował, pisał, koncertował. Wiele tygodni pozornie świetnie na jednym zastrzyku jechał. Nawet za świetnie, bo permanentnie był w jakimś quasipozytywnym szale twórczożyciowym. Z czasem jednak dawki trzeba było zwiększać, z czasem też, z właściwą mu histerią, zaczął brać co popadnie: morfinę, amfetaminę, heroinę, aspirynę, leki wszelkie. Jak był kryzys, to potrafił łaknąć garść jakich popadło środków, na przykład przeciwbólowych, i popić czym popadło, na przykład spirytusem, a bywało i wodą kolońską.