Ja nie chciałam być współuczestniczką jego twórczości, zwłaszcza twórczości uprawianej wyłącznie w przerwach pomiędzy jednym a drugim tripem albo między jednym a drugim ciągiem. Ja chciałam być współuczestniczką jego życia, ja chciałam z nim żyć, kochałam go i przecież nie kochałam go dlatego, że był sławnym muzykiem rockowym, jakby był krawcem albo księgowym, kochałabym go tak samo. Tak przynajmniej myślę. Choć oczywiście miałam dwadzieścia lat i pewnie jak się ma dwadzieścia lat, łatwiej i bardziej chce się kochać muzyka rockowego niż księgowego. Chciałam, oczywiście, chciałam, żeby dalej robił to, co robi, tym bardziej tego chciałam, że on, jak brał albo jak pił, albo jak brał i pił równocześnie, to nic nie robił. W każdym razie chciałam, żeby skończyły się moje wyprawy ratunkowe po całej Polsce, żeby skończyło się moje siedzenie przy jego kolejnych hotelowych łóżkach, czuwanie nad jego trupimi snami i wdychanie zapachu szczyn, rzygowin i chemikaliów, którymi się aktualnie napompował. Bo za każdym razem było tak samo. On był jak Wańka Wstańka.
Ruszałam w moje trupie trasy. Przyjeżdżałam do kolejnych miast i do kolejnych hoteli i za każdym razem zastawałam trupa. Co zabawne, choć on był trupem w sensie ścisłym, nikt tego oczywistego faktu poza mną nie zauważał. Facet był nieprzytomny, leżał we własnych rzygowinach, puls miał nitkowaty, ciśnienie rozjechane, charczał, rzęził, konał, a koledzy z zespołu twierdzili, że kierownik trochę przesadził. Taką miał dla najbliższych ksywę: kierownik. Podobno kiedyś po pijanemu wyznał, że nigdy w życiu nie był kierownikiem, a chciałby bardzo. I został kierownikiem na całe życie. Kompletna wiocha, ale powiedzmy, że był w tym dystans. On za każdym razem w zasadzie nie żyje, a oni za każdym razem: kierownik trochę przesadził. Hotelowa obsługa to samo, a nawet gorzej, bo wersja hotelowej obsługi przeważnie brzmiała: Mistrz chyba troszeczkę przesadził. Kurwa mać! Jak słyszałam to: Mistrz chyba troszeczkę przesadził albo Mistrz chyba tym razem ciuteńkę przesadził, drętwiałam. Oczywiście drętwiałam do czasu, bo w końcu za którymś razem przestałam się łudzić. Przestałam się łudzić, że usłyszę co innego, że chodzi o co innego, że nie zastanę trupa. Z czasem swoją pielęgniarską posługę zaczęłam wypełniać rutynowo i wtedy było lżej. Kiedy nabrałam pewności, że on nigdy z tego nie wyjdzie, tragizm takiego przeświadczenia dał mi jednak pewną ulgę. Ale heroiczna epoka mojego opiekuństwa to był koszmar nad koszmary. To był koszmar, jakiego nigdy nie zaznałam i – jestem pewna, Patryku – nigdy więcej nie zaznam. W życiu nie zdarzy mi się nic gorszego, nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa, żebym jeszcze kiedyś miała przeżyć podobną torturę. Choćby nie wiem, co się stało. Choćbym miała dostać siedem nowotworów naraz.
Najpierw zawsze był słynny telefon. Słynne mniej lub bardziej niewyraźne: przyjedź, ratuj, kocham ciebie. I przez długi czas ten telefon niezmiennie mnie zaskakiwał, bo frajersko wierzyłam, że tamten poprzedni raz to był już definitywnie ostatni raz. I zawsze ten telefon wyrywał mnie z życia, zawsze wszystko rzucałam, zostawiałam rodziców, naukę, koleżanki, egzaminy, umówione spotkanią, wszystko. Raz jechałam go ratować w noc wigilijną, bo przedawkował przed świętami. Co mówiłam rodzicom? Nie pamiętam. Coś tam mówiłam. Moi rodzice i w tej historii, i we wszystkich moich historiach to jest osobna historia. Jakby wiedzieli połowę, toby umarli. Zwłaszcza matka, która uważała, że ma ze mną świetny kontakt. Niczego, literalnie niczego nie wiedziała. Stary też niczego nie wiedział, ale przynajmniej nie uważał, że ma ze mną świetny kontakt. Nie wiedzieli zresztą, jak nie wiedzieli. Czegoś tam się domyślali. Muzyka rockowego domyślali się niezbicie. Niepodobna było się go nie domyślać, bo był za bardzo znany, a zanim mu zabroniłam, parę razy zadzwonił do domu. Więc domyślali się, ale nie puszczali pary, bardzo skutecznie tłumili w sobie tragedię, jaką była świadomość, że ich ukochaną córeczkę grzmoci zepsuty do szpiku kości artysta estradowy. Matka, jestem pewna, skrzętnie zgromadziła całą dostępną dokumentację i nie wykluczam, że wiedziała o nim więcej niż ja. W teleturnieju na jego temat z pewnością odniosłaby zwycięstwo, aż dziw, że na to nie wpadła, w końcu wygranie jakiegoś teleturnieju było podstawowym marzeniem mojej matki. Zresztą nie aż dziw, bo na odwrót – w teleturnieju na jego temat, jakby był taki teleturniej, żadne słowo nie przeszłoby jej przez gardło, miałaby gardło zesztywniałe z nienawiści i z rozpaczy. Z nienawiścią i rozpaczą w sercach, w gardłach, w głowach i w czym tam jeszcze oboje moi starzy budzili się w środku nocy. Dawniej było nie do pomyślenia i nigdy się nie zdarzało, żeby o tej porze w domu w Tomaszowie dzwonił telefon. Teraz dzwonił zawsze, jak ja przyjeżdżałam, biedni starzy leżeli struchlali pod kołdrami i słuchali, jak złowieszczo dzwoni, jak boso biegnę po schodach, jak podnoszę słuchawkę i mówię parę słów półgłosem, i jak wracam do siebie na górę i natychmiast zaczynam się pakować. O dalszym spaniu nie było mowy. Szarzało, oni nie spali, ja siedziałam w pociągu. W końcu przez niego prawie całkiem przestałam jeździć do domu. To, że wydzwaniał po nocach na Jelonki i budził moje współlokatorki, miało mniejszy dramatyzm, tym bardziej że w rozbudzonych oczach moich współlokatorek widziałam nieustającą fascynację. Z fascynacją przyglądały się moim śródnocnym krzątaninom. Ale chyba z czasem i im się znudziło. Szarzało. Siedziałam w pociągu. Z obu stron równiny. Wschodziło słońce. Pociąg się zapełniał. Ludzie wsiadali i wysiadali. Wszyscy ode mnie szczęśliwsi. I wszyscy od niego zdrowsi.
Najpierw, to znaczy w pierwszych miesiącach, a może nawet w pierwszych tygodniach, bo jednak szybko połapałam się, na czym to wszystko polega, dawałam się nabierać na pozorne reanimacje, to znaczy jak głupia latałam po jakieś piwa albo wręcz pozwalałam, żeby chłopcy przynosili mu ostatnią maleńką działeczkę na wzmocnienie. Dwa albo trzy razy nawet podniósł się wtedy o własnych siłach, ale thafs all. Przestało działać, a raczej działało odwrotnie. Potem – w sumie równie to było naiwne – reanimowałam go metodami naukowymi. Czyli wzywałam lekarza. Specjalistę albo niespecjalistę. Zależy, gdzie się toczyła akcja. Bywały już kapitalistyczne ośrodki miejskie, w których przemysł reanimacyjnoozdrowieńczy rozwijał się ostro, ale bywały też po staremu peerelowskie dziury, w których nie znano jeszcze błogosławionego wynalazku domowych odtruć, pielęgniarek śpieszących z kroplówkami, wyspecjalizowanych patrolów detoksykacyjnych. W aptekach żadnych musujących preparatów wielowitaminowych, nawet alkaprimu, niczego, tylko polopiryna jak za Gomułki. Pogotowie wezwałam dwa, trzy razy, więcej sensacji niż pożytku. Dali jakiś zastrzyk, wypisali receptę na valium dla mistrza, rytualna, a w zaistniałej sytuacji prawie niewykonalna prośba o autograf dla córki i pa pa. Rozpoznawali go wszędzie, ale o jakichś przydatnych pod tym względem bliższych znajomościach nie było co marzyć, musiałby mieć setki takich rozsianych po całej Polsce znajomości. Odwyki, terapie, wszelkie indywidualne albo grupowe systemy leczenia runęły – że tak powiem – w zaraniu. Uprosiłam go, namówiłam, zgodził się i po którymś z kolejnych upadków poszedł na spotkanie z jednym z kardynałów, a może nawet z samym papieżem polskiej odwykologii. Wrócił nawalony jak działo. Kiedy wytrzeźwiał i był w stanie opowiedzieć, na czym polegała rozmowa – przyznam, pierwszy raz ciężko mi było odrzucać przynajmniej niektóre argumenty jego nałogu. Bo jeden z kardynałów, a może nawet sam papież polskiej odwykologii, zaproponował mu zmianę zawodu. A jak nie całkowitą zmianę zawodu, to przynajmniej przerwanie występów, komponowania muzyki i pisania tekstów na co najmniej trzy lata. Przez ten czas muzyk rockowy miał prowadzić bardzo szczegółowe notatki ze stanu swego ducha, które potem, jak ewentualnie wróci do pisania i komponowania, bardzo będą przydatne, bo po trzech latach przerwy powinien zacząć pisać piosenki wymierzone przeciwko narkotykom i wódce. Jakby terapeutyczna przerwa zaowocowała antynałogowymi songami, byłoby bardzo dobrze, najlepiej by jednak było, jakby całkiem zmienił zawód. Papież polskiej odwykologii zachęcał do radykalnego posunięcia i zachłystywał się głośnym przypadkiem pewnego kabareciarza, który wraz z piciem porzucił znarkotyzowane i rozpite otoczenie i został listonoszem. Ach to facet! – wykrzykiwał. – Ach to kozak! Ach to macho! Jakby wszyscy byli takimi kozakami, to mielibyśmy sto procent uzdrowień! Choć w pewnym sensie mamy sto procent uzdrowień, bo umierają tylko ci, co się nie słuchają! Gdyby się słuchali, żyliby, żyliby wiecznie! Muzyk rockowy zapewniał, że nawet jak się przesłyszał i tamten nie powiedział żyliby wiecznie, to i tak mówił o życiu jak o wieczności.