Szli przez hol biurowej części salonu Mercedesa niczym para wytrawnych kanarów przez tramwaj, podchodzili do zastygłych niemo ludzi i konfiskowali telefony komórkowe, trochę to trwało, bo zatrzymywali się przy każdym jakby na chwilę rozmowy, oni wszakże milczeli, zwłoka zaś się brała się stąd, że każdemu, czy kto chciał, czy nie chciał, prosił czy nie prosił, oddawali kartę SIM, zapewne dżentelmeństwo napastników dodatkowo wpływało na pasywność ofiar, ale tak czy tak, nikt nie zamierzał się stawiać, faceci byli napompowani do tego stopnia, że ich mięśniatura zdawała się rozsadzać granatowe dresy, w które byli odziani, na koniec nie bez humoru zabrali broń obezwładnionemu na początku ochroniarzowi i jak weszli, tak wyszli. Zrozumiałe, że w takiej sytuacji nikt nie miał głowy do wznoszącej spazmatyczne okrzyki ciemnowłosej trzydziestolatki. Ona zaś, jakby pomyliła w szale rozpaczy drogę, szła przez chińską restaurację, galerię sztuki, szmateks, antykwariat, bar sałatkowy, żałobna pieśń o skrzywdzonej matce cichła w oddali, porzucony na parę godzin, a może na zawsze łysol nie miał lepszego pomysłu niż uważne studiowanie karty dań, nagle usłyszałem, że najbardziej życiowo doświadczona spośród czterech tarnobrzeżanek opowiada historię, która do dzisiejszego splotu dziwacznych okoliczności pasuje aż za bardzo.
Myśmy myślały, że oszalejemy. Dosłownie. Myślałyśmy, że oszalejemy, ze strachu albo ze śmiechu. I trochę już byłyśmy oszalałe. Facet stoi w oknie, to jest na razie nic, nie z takimi dziwactwami dziewczyny miały do czynienia. Stoi w oknie, czyli zaraz zejdzie, ale on, rozumiecię, zaczyna schodzić jakby nie w tę stronę. Z naszej strony pada leninowskie pytanie: Co robisz? A on na to: Stoję w oknie. Czyli na razie śmichy chichy, stoi w oknie, co widać i słychać. Krok robi i już nie stoi w oknie, ale teraz stoi na parapecie, że się dogłownie człowiekowi robi niedobrze. Obraca się na tym parapecie przodem do nas, tyłem do przepaści i choć z naszej strony nie pada tym razem żadne pytanie, sam nie pytany mówi:
– Stoję w oknie jak papież. – Kupa śmiechu. Zamierająca, powiedziałabym, kupa śmiechu. Zamierająca, bo on stoi tyłem do ulicy, tyle że ulica jest kilkanaście pięter w dół, stoi i jak gdyby nigdy nic, gada, a my – zamarłe – słuchamy. – Stoję w oknie – mówi ten, coraz jaśniej widać, czubek – jak Ojciec Święty.
– No to pobłogosław zgromadzonych pielgrzymów i złaź – mówi najprzytomniejsza z nas Pramatka Ewa, co powinno podziałać, bo naszym zdaniem on się ostatnio w niej zakochał. Ostatnio zresztą jak ostatnio. To już dobre pół roku trwało. Moja romantyczna miłość do przepięknej wszetecznicy trwa już ładnych parę miesięcy – sam tak nieraz mówił. I ile razy tak powiedział, to Pramatka Ewa na to: – Przepięknej tak, wszetecznicy nie, a już na pewno nie wszetecznicy akcentowanej po rusku, akcentuj po polsku na przedostatniej, akcentuj po polsku, to pogadamy. – Bardzo niezła zawodniczka była, zawsze tak umiała sprawę ująć, że tarzałyśmy się ze śmiechu. Często do niej przychodził i kupę kasy zostawiał. Wypróbował wszystkie dziewczyny, ale w monogamię popadł w stosunku do Pramatki Ewy. Dla niej z początku to było superprzyjemne, wiadomo, stali klienci to jest złoto naszego zawodu. Bawiło ją to, lubiła nawet faceta, ale z czasem zaczął ją męczyć. No bo jak gość mówi: Może byś się wybrała ze mną do kina albo może byśmy poszli na spacer do Łazienek, albo może byś pojechała ze mną do Rabki, to już jest trudne, ale jeszcze do zniesienia. Niektórzy faceci myślą, że zaproponować dziewczynie z agencji kino, to są nie wiadomo jakie mecyje, nie wiadomo jaka poezja, nie wiadomo jaka wspaniałomyślność. Jedź ze mną do Rabki – mówi taki jeleń i zdaje mu się, że nie wiadomo jaki heroizm międzyludzki uprawia, cały się świeci, błogosławione światło dobroczynności bije z niego jak jasny gwint, zdaje mu się, że jest jak jakiś święty Franciszek, co człowieka z rynsztoka wyciąga. Sam jest w rynsztoku, bo dla nas, a dla Pramatki Ewy zwłaszcza, kino, Łazienki albo Rabka to są rynsztokowe propozycje. To jest tak, jakby wam facet dawał w prezencie trzy goździki w celofanie albo parę rajstop, albo fosforyzujące stringi. Trzygodzinna romantyczna podróż do Krakowa, a potem hotel, żeby jeszcze Francuski, ale on coś mówił, że Cracovia, i nazajutrz pekaesem do Rabki. Rozumiecie, pełna żenuaria. Nie chodzi o to, że facet z klasą ma proponować Bali albo Karaiby, ale facet z klasą nie śmie proponować Rabki. Na Bali albo Karaiby to my zresztą, jak mamy ochotę, same jeździmy. No, ale te jego wstępne liryki były jeszcze do zniesienia. Bo liryczne esemesy już były nie do zniesienia. Rozumiecie, on najpierw przychodził raz na kwartał, potem raz na dwa miesiące, potem raz w miesiącu, potem co dwa tygodnie, co tydzień, co drugi dzień, sytuacja się zagęszczała. Dzwonił też, i to dzwonił nie po to, żeby się umówić, ale żeby sobie z Pramatka Ewą pogadać o życiu. Ciężki pasażer o rosnącym na dodatek ciężarze gatunkowym. A miarka się przebrała, jak zaczął Pramatce Ewie codziennie, co mówię: codziennie, dwa razy dziennie posyłać esemesy. Rano i wieczorem. Na dobranoc i na dzień dobry. Śpij słodko, mój pluszowy misiu. Otwórz oczka, mój pluszowy misiu. Jak się spało pluszowemu misiowi? Czy pluszowy miś już bryka? Żadnych urozmaiceń, bez przerwy w każdym esemesie ten jebany miś pluszowy. Porzygać się można było po prostu. A już ostatnio, jak zaczął przychodzić codziennie i codziennie szedł z Pramatka Ewą do pokoju, i codziennie przez dwie godziny do niej gadał, zaczęła się ostro namyślać, czy mu nie dać szlabanu. Co gadał? Nie wiem. O swoim życiu opowiadał i mówił jej, żeby została jego narzeczoną. Ona odpowiadała: w porządku, ale ja nie chcę narzeczonego, który będzie tylko gadał. Śmiał się z tego podobno niezwykle, bo myślał, że ona żartuje. Kolejne frajerstwo. I tacy nieszczęśnicy są, co im się wydaje, że jak przychodzą do agencji, biorą dziewczynę i nie chcą z nią seksu, ale jej przez godzinę coś pieprzą do ucha, to jej jakąś ekstra przyjemność robią. A dziewczyny przeważnie bardzo męczy słuchanie, nie wiedzą co mają robić. Potakiwać? Zadawać pytania dodatkowe? Współczuć? Udawać zainteresowanie? Jakby chciały takie rzeczy robić, toby szły do Akademii Teatralnej, a nie do agencji towarzyskiej. Mnie nie męczy robienie laski, mnie męczy pielenie truskawek – jak mawiała Pramatka Ewa. Ostro się zastanawiała, czy mu nie dać szlabanu, ale nie zdążyła. Jakby wiedziała, że akcja skończy się jajami na parapecie, dałaby mu szlaban dawno albo w ogóle nigdy by z nim nie gadała. Ale przecież dalej ma na niego ten swój słynny wpływ magiczny, więc jak mówi:
– Złaź! Pobłogosław zgromadzonych pielgrzymów i złaź! – to powinno działać.
Ale nie działa. Nie dlatego nie działa, że nagle przestał ją kochać i z braku miłości stał się nieposłuszny, ale dlatego nie działa, że gość ma odmienną koncepcję.
– Ale ja nie stoję – mówi – w oknie biblioteki papieskiej przy placu Świętego Piotra w Rzymie, ja stoję w oknie Pałacu Biskupów w Krakowie przy ulicy Franciszkańskiej 3.
– Co za różnica? – denerwuje się Pramatka Ewa i pomimo paniki zauważamy, że denerwuje się jakoś za bardzo osobiście. – Co za różnica?
– Zasadnicza. Pomiędzy Rzymem a Krakowem jest zasadnicza różnica – pada odpowiedź z parapetu. – Błogosław… No to błogosław, kurwa, wiernych krakowian i złaź! – Jest niedobrze, bo Pramatka Ewa zaczyna przeklinać, a ona nigdy nie przeklina. To znaczy nigdy nie przeklina w złości. Przekleństw używa często, ale tylko dla językowego efektu. W złości nigdy. A teraz jest w coraz większej złości. Złaź, stoisz tyłem do wiernych, widziałeś kiedyś Papieża stojącego na audiencji tyłem do zgromadzonych? – Tyłem do zgromadzonych, przodem do ołtarza – pada, wysoce zagadkowa, jak wziąć pod uwagę, do czego on w danej chwili stoi przodem, odpowiedź. – Zaraz zejdę – dodaje nieoczekiwanie przytomnie, ale przytomność jego jest przelotna. – Zaraz zejdę, ale przedtem polecę – chichocze, no co wam będę mówić, chichocze jak wariat – zaraz zejdę, ale przedtem polecę. Polecę jak Duch Święty, jak anioł, jak helikopter biały, jak gąska do Śląska.