Выбрать главу

– A leć nawet na Księżyc, świrze przeklęty – Pramatka jest rozwścieczona do białości. – Leć, gdzie chcesz, my dzwonimy na policję.

– Wiecie, co czułem, jak Wojtyła został papieżem?

Wiecie, co czułem, jak Wojtyła został papieżem? – gość już nie słyszy ani gróźb, ani próśb – czułem się tak, jakby Polska zdobyła mistrzostwo świata. Jakby w meczu finałowym nasi wygrali z Brazylią 4:0. Wybór Wojtyły był jak wielki i zwycięski mundial. A potem jak przyjechał w 79 roku do Krakowa, to był mundial mundiali, puchar pucharów i liga lig. Papież grał na środku ataku, na skrzydłach, w pomocy. Grał na każdej pozycji, był libero nie do przejścia i był bramkarzem, który w ogóle nie przepuszczał bramek. Nie schodził z boiska, nie potrzebował nawet napić się wody mineralnej, przeciwnicy się zmieniali, na boisko wchodziła reprezentacja za reprezentacją i Wojtyła w pojedynkę gromił najsilniejsze jedenastki świata. Dawał długi przerzut na skrzydło z głębi pola, sam był skrzydłowym, do którego podawał, gnał jak wiatr, był szybszy od Gadochy, nie mówiąc o przeciwnikach, centrował i zanim piłka doleciała na pole karne, już tam był w podniebnym wyskoku i już główkował, a jego biała piuska nawet nie drgnęła. Siatka bramki, owszem drgała. Jego falowe ataki doprowadzały do rozpaczy bezradnych obrońców, włoskie catenaccio przy dryblingu polskiego Biskupa Rzymu szło w całkowitą rozsypkę, Argentyńczycy chcieli się poddać na długo przed upływem dziewięćdziesiątej minuty, Brazylijczycy tylko w pierwszej połowie byli w stanie dotrzymać mu kroku. Hiszpanie, choć pierwszorzędni katolicy, doznali sromotnej porażki, w sporcie nie ma litości. A najprzyjemniej było, jak Jan Paweł II spuszczał lanie libertyńskim Holendrom, którym wszystko wolno. I jak odszczepieńczych teamów nie wypuszczał z wody. Anglikańscy Anglicy – do zera. I reprezentacja Niemiec, w której na jedenastu graczy przynajmniej dziewięciu to zajadli w osiąganiu doskonałości synowie luterskich pastorów – dwucyfrówka. Tak jest. Niemcy za reformację – do przerwy 7:0. Po przerwie drugie siedem. Za schizmę; i tak niski wynik, i tak Papież bawił się z nimi, jak chciał. Dał im nawet jedną honorową bramkę strzelić, umyślnie dał się ograć, pozwolił jednemu protestantowi wyjść na pozycję i potem na bramce specjalnie rzucił się w drugą stronę, żeby niby widać było, że przepojony jest duchem ekumenizmu i wolą pojednania. Ale wynik 14:1 mówi sam za siebie. A potem słynny, chyba najsłynniejszy, arcyważny mecz o wszystko z Rosjanami. Papież, zawsze grający w białych strojach, na to spotkanie narzucił na ramiona mozzettę – czerwoną pelerynkę. Wagę wydarzenia chciał podkreślić? Swoją watykańską czerwień ich bolszewickiej czerwieni przeciwstawić? Pelerynka aerodynamikę jego ruchów poprawiała? Pewnie wszystko po trochu. I zaczęło się. Zaczęło się, Chryste Panie! Na początku bombardowanie z dystansu. Bomba za bombą. Z trzydziestu, z czterdziestu metrów, z połowy boiska, z każdej praktycznie pozycji. I wszystko wchodziło. Piłki uderzane fałszem z potworną siłą i nieubłaganą precyzją. Przy rogalach Wojtyły słynne rogale Kazimierza Deyny to były podwórkowe zagrania. I do tego żelazna konsekwencja taktyczna, każdy stały fragment gry bezlitośnie wykorzystany, bezpośrednio z rzutów rożnych dwie bramki. Wszystkie rzuty wolne sprzed linii pola karnego zamienione w gole. Nienaganna technika. Najpiękniejszą bramkę meczu Papież strzelił przewrotką. Najpierw w obronie rozegrał trzy niespieszne pozycyjne podania, co na oko wyglądało nawet na szukanie chwili wytchnienia, bo tamci jednak nacierali ostro. Mimo to nie było żadnego wybijania na oślep, żadnej obrony Częstochowy, ale konstrukcje zaczynane natychmiast na własnym polu karnym. Tak jak w przypadku tej akcji, która po odebraniu piłki przeciwnikowi od razu, choć z pozornym kunktatorstwem ruszyła spod naszej świątyni. I zaraz po uśpieniu sowieckich szeregów poszło krzyżowe podanie i Wojtyła w pełnym biegu podał do samego siebie i tamten mu błyskawicznie oddał z klepki, pozycja była w zasadzie strzelecka, ale Papież, jakby chciał zadanie sobie utrudnić, zaczął się nagle kiwać, a raczej niczym wytrawny slalomista minął trzech całkowicie bezradnych ruskich, okiwał ich, ale o mało nie wyleciał poza linię autową, był wprawdzie na wysokości pola karnego, ale, jak mówię, całkiem z boku i tyłem do ich bramki, i w tej karkołomnej pozycji podniósł piłkę jakby przyklejoną do nogi i miękkim lobem wrzucił ją pozornie nieprecyzyjnie, bo mniej więcej na dwudziesty piąty metr i tam, zdawało się, będzie miał wielkie kłopoty z przyjęciem, bo też jakoś niefrasobliwie stał tyłem, piłka szła górą, więc było w zasadzie absolutnie pewne, że nawet jak ją przyjmie, to wycofa do tyłu, ale to było typowe myślenie w ziemskich kategoriach, bo on, jakby pokonując prawa fizyki, w okamgnieniu, tak jak stał tyłem, wzleciał w powietrze, zrobił salto i ledwo dało się widzieć, jak w górze spod sutanny, która nawet nie zdążyła opaść, wyślizgują się jak dwie bordowe błyskawice dwa specjalnie szyte przez papieskiego szewca Gianfranco Pittarela buty i jak te buty czynią w powietrzu klasyczny nożycowy ruch i jak piłka prawym z nich trafiona wlatuje w lewy górny róg. Ta bramka załamała ruskich psychicznie. Jeszcze coś próbowali, jeszcze podrywali się do boju, ale gołym okiem było widać, że od tego momentu cała ich potęga jest fundamentalnie zachwiana i lada moment runie. I potem po meczu co to było za piękno! Oni schodzili, zziajani, zmordowani, ledwo żywi, w przepoconych koszulkach, ledwo leźli, a na środku boiska stał świeżutki, jakby gotów do dalszej gry Ojciec Święty w nieskazitelnej szacie… Co to było za poruszające piękno, ludzie na trybunach wiwatowali, płakali ze szczęścia, rzucali się sobie w objęcia, Polska! Polska zwyciężyła!

A swoją drogą Papież miał siły do dalszej gry. Miał siły, bo wieczorem, kiedy wiwatowało całe miasto, kiedy świeciły się wszystkie światła, kiedy dzwoniły wszystkie dzwony, pokazał się jeszcze w oknie Pałacu Arcybiskupów. Stanął śmiało na parapecie, jedną ręką uchwycił się ozdobnej kraty, a drugą nas pozdrawiał i błogosławił. Nas, mówię w sensie ścisłym, bo ja tam razem z moimi przyjaciółmi byłem. I długo to trwało, Papież w świetnej formie dowcipami sypał jak z rękawa, niekiedy odnosiło się wrażenie, że stepuje na parapecie albo tańczy nieujarzmioną sambę wolności, myśmy mu śpiewali góralskie piosenki, piękno wielkiego zwycięstwa trwało do późnej nocy i potem już nigdy tak nie było. Potem już nigdy tak nie było. Papież, owszem, podczas kolejnych pielgrzymek do ojczyzny zawsze pokazywał się w oknie Pałacu Arcybiskupów przy Franciszkańskiej 3, ale z czasem okno to zaczęło się rozrastać, a Papież maleć. Za każdym razem na jego pojawienie się czekały coraz liczniejsze tłumy, stacje telewizyjne, agencje prasowe, redakcje gazet z całego świata instalowały tam swoje stanowiska, tabuny dziennikarzy czatowały od rana, pielgrzymi rozbijali obozowiska, pracowały kamery, magnetofony, dyktafony, z czasem doszły bez przerwy dzwoniące telefony komórkowe, oprawa okna nabierała majestatu, wisiały tam papieskie chorągwie i rozmaite watykańskie insygnia, wewnątrz zbudowano specjalny podest, nie było już mowy o żadnych występach na parapecie, Papież zresztą słabł, po zamachu nigdy już nie wrócił do dawnego zdrowia, pochylał się, kurczył, malał. Coraz bardziej znikał w oknie, które już nie było jednym z okien przy ulicy Franciszkańskiej w Krakowie, ale które teraz było najsławniejszym oknem świata. Oczywiście dalej był wielkim zawodnikiem, dalej wygrywał mecze, ale te wygrane nie miały już dawnej cudowności. Było tak, jakby po zdobyciu mistrzostwa świata, po wielkim decydującym zwycięstwie, przyszła zwyczajna ligowa młócka. Grał już bez dawnego natchnienia, nieraz nie widziało się w jego grze radości, a trud i nawet irytację, zdarzały mu się ciężko wywalczone zwycięskie remisy… Tak, potem już nigdy tak nie było. Potem już nigdy nie było takiego mundialu.

Gość stał na parapecie, na nic nie zwracał uwagi i gadał. Co można w takiej sytuacji zrobić? Tak jest. Słuchać. Wysłuchałyśmy czuba w napięciu, niektóre dziewczyny chyba się nawet pomimo nietypowej sytuacji wzruszyły jego opowiadaniem, w końcu nie dziwota, Papieża każdy szanuje.

– Dobrze, dobrze – Pramatka Ewa mówi tak spokojnie, jakby mówiła do małego dziecka – dobrze, ale zejdź.

A on patrzy na nas nieprzytomnie, powoli budzi się z transu, wraca do rzeczywistości, bo faktycznie, jak gadał, to nie tylko gadał jak opętany i nie szło mu przerwać, ale on jakby do kogo innego gadał, jakby nie nam, ale jakiemuś innemu niewidzialnemu towarzystwu o zwycięskich meczach Papieża opowiadał. Było tak, jakby całkiem na tym parapecie ześwirował i z widmami miał tam do czynienia. Ale atak najwyraźniej minął, człowiek z letargu wychodził, i to wychodził bardzo przytomnie, bo nagle bystro i nawet z uśmiechem zaczął się nam przyglądać i mówi:

– Zejdę, zejdę, wszakże pod jednym warunkiem…

Nie usłyszałem, pod jakim warunkiem ten ktoś, co do którego liczne, choć nie wszystkie szczegóły pasowały jak złoto, postanowił w końcu zleźć z parapetu. Nie usłyszałem. Nie usłyszę. Nie dowiem się nigdy. Nagle bowiem wydało mi się, że do baru Pod Walecznym Hektorem weszła kapela cygańska i zaczęła grać przebój za przebojem. Grali tak brawurowo i tak donośnie, że zagłuszali wszystko, niezwyczajna i niejedna musiała to być kapela i faktycznie było tak, jakby wchodziła tu kapela za kapelą, orkiestra za orkiestrą, niezliczeni a niewidzialni muzycy symfoniczni szli pomiędzy stolikami, za nimi chóry kościelne i zespoły rockowe, potem górnicze orkiestry dęte, soliści operowi, piosenkarki i piosenkarze, gitarzyści, sławni trębacze, natchnieni perkusiści i skloszardziali wirtuozi z Dworca Centralnego. Olbrzymi pochód muzyków kroczył przez biurową część salonu Mercedesa, galerię sztuki, chińską restauracj, antykwariat, bar sałatkowy, szmateks, delikatesy i klub Davos, muzyka potężniała, śpiewy szły pod niebiosa, nie było chaosu, była harmonia, słyszałem pojedyncze takty Franza Schuberta i ruskich piosenek ludowych, fragmenty „Kostii" i Mozarta, kawałki Bacha i Okudżawy, Konstancja mocnym głosem śpiewała „Ja nie odchodzę kiedy trzeba", Patricia Kass „If you go away", początek Koncertu skrzypcowego Vivaldiego łączył się płynnie z „Kołysanką stalinowską", „Laura i Filon" z ariami Verdiego, niemieckie marsze wojskowe z „Que sera sera", „Zachodni wiatr" z „Tarantelą" Rossiniego, tysiąc innych sprzecznych ze sobą nut tworzyło symfonię huczącą w mojej głowie.