Выбрать главу

Jeśli idzie o czynnik pierwszy: nadzieję, to jest ona równie oczywista (dlatego jest na miejscu pierwszym), co malejąca. I klasyk prawa, i podupadły architekt, i bezrobotny radiowiec, i ten czwarty, o którym nie opowiem – wszyscy oni za pierwszym razem zapewniali, że nigdy się im nic takiego nie zdarzyło, że zawsze było OK, że nie wiedzą, co się tym razem stało. A raczej wiedzą, doskonale wiedzą, co się stało, znają powody. Oni mianowicie nigdy nie byli z taką kobietą jak ja. Tak piękną. Tak zgrabną. Tak zmysłową, Tak inteligentną. Słowem tak onieśmielającą. Ich poprzednie kobiety, owszem, były niezłe, ale gdzie im się równać ze mną! Z tamtymi byli sprawni, bo one ani pięknem, ani kształtem, ani intelektem nie paraliżowały i nie obezwładniały. A ja paraliżuję i obezwładniam. Słowem wszyscy czterej jednogłośnie i prawie słowo w słowo wciskali mi kit pod tytułem „Fiasko z wrażenia".

Wrażenie ich jest tak wielkie, są oni pod wrażeniem tak wielkim i druzgoczącym, że aby się podnieść, aby oprzytomnieć, potrzebują czasu, tak, oni po prostu potrzebują czasu, muszą się oswoić z myślą, że mogą być z kobietą tak olśniewającą, muszą uwierzyć, że ktoś taki jak ja pozwala im, a nawet chce z nimi być. Proszą o wybaczenie, wstydzą się, jest im niezmiernie głupio, ale też są absolutnie pewni, ze następnym razem będzie OK.

Jak OK, to OK. Dawałam się na to nabrać, szłam na lep pochlebstwa, że niby jestem tak wstrząsająca, że seksualnie uśmiercam. Czyli działała nadzieja następnego razu.

Nadzieja trzeciego, czwartego i piątego razu. Bo jak idzie o drugi raz, to nie była nadzieja, to była pewność. Na drugie spotkanie zawsze (prawie zawsze) szłam z pewnością, że będzie dobrze, bo dałam im czas, opamiętali się, ocknęli z szału niemożnościj jaki ich na mój widok ogarnął, podnieśli się spod brzemienia paraliżującego zachwytu, omdlawszy na widok mej nagości, oprzytomnieli, oślepieni blaskiem mojej skóry odzyskali wzrok, porażeni cudem, w którego istnienie nie wierzyli, już weń uwierzyli, będą spokojniejsi.

I byli spokojniejsi. Częściowo byli spokojniejsi. Fragmentarycznie byli spokojniejsi. Spokój ich lędźwi, który za pierwszym razem był spokojem snu, teraz był spokojem śmierci. Teraz w ich lędźwiach panował spokój wręcz cmentarny. Poza tym obszarem, owszem, tętniło życie, zwłaszcza ich głowy były pełne życia, ich usta ruszały się nieustannie i nieustannie i spazmatycznie przekonywały, bym mimo wszystko i tym razem nie traciła nadziei, ponieważ tym razem oni następnego razu są pewni. Jak długo można nie tracić nadziei? Za kolejnym, na ogół za piątym razem traciłam nadzieję. Ale oni trwali w takich rozpaczach, zdumieniach i szokach, że kawałek po kawałku wpędzali mnie w poczucie winy. A może to ze mną jest coś nie tak? Może oni mówią prawdę? Może faktycznie nigdy wcześniej im się to nie zdarzyło? Może ze mną jest coś nie tak? W końcu byli to czterej różni faceci, których łączyło tylko jedno, że im mianowicie doesn't standing. Nie mogło mi nie przyjść do głowy, że może im doesn't standing tylko ze mną. Jak coś się zdarza cztery razy pod rząd i człowiek jest jedynym stałym elementem tej sekwencji, to nie może nie pomyśleć, że jest jej sprawcą.

Czynnik drugi: jałowa subtelność, ale subtelność. W gruncie rzeczy epitet: jałowa jest niesprawiedliwy i zbyteczny. Ja z moimi nieszczęśnikami zaznałam subtelności najprawdziwszej, subtelności skondensowanej, subtelności samorzutnej. Poznałam esencję subtelności, przepłynęłam oceany subtelności, wspięłam się na Himalaje subtelności. Kobiety, które bez przerwy się uskarżają, że brakuje im subtelności, że mężczyźni są tak mało subtelni, że z ich aktualnym mężczyzną byłoby całkiem znośnie, gdyby był choć trochę subtelniejszy, otóż wszystkie te wygłodniałe subtelności baby powinny wiązać się z impotentami. Pławiłyby się wtedy w najczystszych krynicach subtelności.

Podupadły architekt bił pod tym względem rekordy. I były to rekordy znaczące, bo tyczyły rzeczy najprostszych. On na przykład słuchał, co ja do niego mówię. Prosta, tak prosta, że prawie niezauważalna sprawa. Słuchać, co mówi drugi człowiek. Chryste Panie! Jak ten drugi człowiek mnie słuchał! Wpatrywał się we mnie, reagował na każde słowo, śmiał się z najlżejszego żartu, domagał rozwijania każdego szczegółu, dopytywał o wszystko, wszystkim się zdumiewał. Wspomniałam mu na przykład, że byłam na dorocznym spotkaniu maturalnym naszej klasy, mieliśmy bowiem bardzo fajną, zgraną klasę i co roku się spotykamy w restauracji w Forum, bo tam mieliśmy komers. Boże mój! Jak go ta wiadomość potwornie ożywiła! To, że mu musiałam całą imprezę punkt po punkcie, danie po daniu, drink po drinku opowiedzieć, to była pestka. Ja mu musiałam życiorysy całego koleżeństwa detalicznie przedstawić. Jak się w liceum uczyli, jak zdawali maturę i kto gdzie na jakie studia poszedł. A Olek Podczerwiński co teraz robi? A Marek Aksak? A Tadziu Banaś? A Leszek Binas? A Ela Fijałkowska? A Marek Albrecht? A Ewa Chojna? A Bronek Ciaś? – dopytywał się o wszystkich z imienia i nazwiska i wyglądało to tak, jakby on też z nami co najmniej przez pierwsze dwa lata do klasy chodził, potem gdzieś, na przykład do Ameryki, na emigrację wyjechał i teraz wrócił i losów swoich dawnych przyjaciół niezmiernie jest ciekaw.

Ja wiem, że umiem nieźle opowiadać. Powtórzyć? Serio? Proszę bardzo, powtarzam: Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze i bezwstydnie. Ale przy podupadłym architekcie byłam narratorką daleko większą niż wszystkie opowiadaczki w wieku Chrystusowym razem wzięte. Byłam Pramatką opowieści, Boginią fabuł, Szecherezadą Szecherezad. Każde moje słowo zasługiwało na najwyższą uwagę, a jego uwaga była tak wytężona, że nieraz nie potrafiłam jej sprostać. Rzucał się na każde moje zdanie jak szaleniec, jak zabójca, jak gwałciciel. Nie mówię, że rozbierał każde moje zdanie, że je pieścił i obcował z nim aż do zupełnego wycieńczenia, tak nie mówię, choć aż się prosi, żeby tak powiedzieć. W gruncie rzeczy wystarczyło, że w jego obecności westchnęłam, chrząknęłam, mruknęłam pod nosem, powiedziałam cokolwiek, wystarczyło, że powiedziałam na przykład: „Byłam w ogrodzie botanicznym w Powsinie, chciałam poplażować, ale nie wyszło, bo komary potwornie gryzły". Wystarczyło tego rodzaju byle jaką wiadomość mu podać, a on już był żądny szczegółów, zwrotów akcji i jej dalszych ciągów. W takich sytuacjach padałam, a moje narracyjne umiejętności szły w rozsypkę. Rozumiem i potrafię opowiadać życiorysy moich szkolnych kolegów, choć w takim kontekście i to było dziwaczne. Ale co ja mam opowiadać o nieudanym z powodu plagi komarów plażowaniu w Powsinie? Życiorysy komarów?

Podupadły architekt był – jak twierdził – człowiekiem porzuconym przez żonę oraz wykolegowanym przez Żydów. Obie te tragedie miały w dodatku miejsce w najlepszych momentach jego życia. Żona zostawiła go w pierwszym najlepszym momencie życia podczas mianowicie niezmiernie korzystnego stypendium amerykańskiego, Żydzi natomiast wykolegowali go w drugim najlepszym momencie życia, kiedy mianowicie pracował w jednym z najbardziej prestiżowych warszawskich biur projektowych. Stracił tę pracę. Stracił też mnie. W dodatku na samo mroczne zakończenie, kiedy za piątym razem znów leżał jak dętka ze wzrokiem posępnie wbitym w sufit, coś mnie podkusiło i powiedziałam zdanie, którego nie powinnam powiedzieć i którego dalszych ciągów on również, co akurat nie dziwota, się nie domagał. – Nie przejmuj się – powiedziałam – to nie twoja wina, to wina kobiety, która kolejny raz cię porzuca, i wina Żydów, którzy kolejny raz cię rolują.

Czynniki trzeci i czwarty, odpowiednio: żałobnie przedłużające się pieszczoty, ale pieszczoty oraz możliwość przypadkowego i pełnego męczeństwa orgazmu, ale orgazmu – są na tyle oczywiste, że nie ma potrzeby ich szerzej rozwijać. Rozwijać tu zresztą można jedynie szczegóły techniczne, a to nie jest moja specjalność. Czynnik trzeci działał intensywnie i w pełnej krasie we wszystkich przypadkach, czynnik czwarty zdarzył się raz i odnotowuję go tylko dlatego, że się zdarzył. Czynniki drugi i trzeci byłyby w porządku, gdyby występowały w postaci bezinteresownej, słowem i subtelność, i pieszczoty nieszczęśników byłyby miłe, gdyby nie towarzyszyła im spazmatyczna celowość, gdyby oni sami nie byli zrozpaczonymi zakładnikami własnego wzwodu. Czy raczej: jego braku. Gdyby zresztą – myślę – udało im się choć na chwilę zapomnieć, że ich subtelność i pieszczoty działają wyłącznie – że tak powiem – w służbie podniesienia, być może zostaliby nagrodzeni. Niestety, jak się uprawia subtelność i pieszczoty i zarazem nieustannie nasłuchuje odzewu własnych lędźwi, jak się próbuje brać kobietę z uchem nieustannie ku własnemu kroczu wytężonym – nici z takiego brania i nici z takiego słuchania.