Выбрать главу

W sumie – jak na epokę całkowitych ciemności – sympatyczną znajomość z pełnym psiego oddania dziennikarzem radiowym zakończyłam, gdy za kolejnym razem całkowicie stracił kontrolę nad sobą i zamiast stosownych fragmentów Hrabala zaczął mi czytać własne wiersze. Na poezji specjalnie się nie znam, ale utwory, które on z siebie wydzielał, to był paraliżujący horror. Nie mówię, że jego liryki bardziej mnie do niego zraziły niż jego przypadłość, ale – fakt faktem – zraziły mnie do niego definitywnie. Toteż, moje drogie przyjaciółki, jeśli posłuchacie mojej rady i w poszukiwaniu czułości, psiego oddania czy świętego spokoju zdecydujecie się na związek z jakimś nieszczęśnikiem, baczcie, by wiązać się z takim nieszczęśnikiem, którego impotencja nie ma powikłań. Z moich doświadczeń wynika, że powikłaniami impotencji bywa grafomania i antysemityzm, ale niewątpliwie bywają powikłania jeszcze cięższe.

Czynnik ósmy, czyli życiowo wygodna chęć dawania przez nieszczęśnika licznych i obfitych rekompensat w dziedzinach takich, jak finanse, podarki itp. Nie ukrywam, pragnę ten czynnik omówić jak najprędzej, jak najprędzej chcę to mieć za sobą, sprawa jest śliska i lepka, a na tyle wyraźna, że całkiem pominąć się nie da. Oczywiście wszyscy dawali prezenty. Wszyscy zasypywali prezentami. Wszyscy mieli jeden jedyny, a raczej dwa – jedyne i jednako koszmarne, pomysły na prezenty. Albo bielizna, albo perfumy. Perfumy zawsze o słodkim nie do zniesienia zapachu i zawsze w odpustowych (złotokarminowych) opakowaniach. Bielizna – zawsze łososiowa. Łososiowe majtki, łososiowe biustonosze, łososiowe koszulki, łososiowe body i łososiowe pończochy samonośne. Łosoś, łosoś, łosoś i wszystkie jego odcienie. Jeśli impotenci mają swój sztandar, to jest to sztandar łososiowy. Wzdragałam się przed przyjmowaniem tych okropieństw, w końcu brałam i albo dawałam jakimś ciotkom w prezencie, albo zostawiałam w przymierzalni w pierwszym lepszym sklepie. Jeśli idzie o kasę, to sprawa jest jasna, choć nie jest aż tak jasna, jak bym sobie tego życzyła. Oczywiście: nie brałam żadnych pieniędzy. Czy robiłaś to kiedyś za pieniądze? Oto jedno ze słynnych, na wskroś intelektualnych pytań Patryka Wojewody – prostego synka z Granatowych Gór. Zasypywał mnie takimi pytaniami. Czy robiłaś to kiedyś z kobietą? Czy robiłaś to kiedyś z kobietą i facetem? Czy robiłaś to kiedyś z dwoma facetami? Czy robiłaś to kiedyś na imprezie? Czy robiłaś to kiedyś w pociągu? Czy robiłaś to kiedyś z policjantem? Czy robiłaś to kiedyś z Murzynem? Czy robiłaś to kiedyś za pieniądze? Nie. Chociaż jakby ktoś wiedział o mnie wszystko i jakby mnie nienawidził, to pewien epizod mógłby tak odczytać. Otóż czwarty nieszczęśnik, o którym nie powiem ani słowa, zawsze jak od niego wychodziłam, dawał mi sto złotych na taksówkę. Brałam, bo zawsze byłam sponiewierana, upokorzona i upodlona. Brałam, bo byłam na niego wściekła i chętnie bym go okradła, pobiła, zabiła, nie wiem, co mu zrobiła. Brałam, bo z całym cynizmem mówiłam sobie: należy mi się. Brałam sto złotych na taksówkę, która kosztowała osiemnaście czterdzieści, i ma się rozumieć, nigdy się z żadnych reszt nie rozliczałam, i nie będę ukrywać, że choć te osiemdziesiąt złotych, co mi wtedy parę razy zostało, to nie było dużo, dla mnie było to prawie za każdym razem – wszystko. A kiedy wychodziłam od niego ostatni raz i kiedy powiedziałam, że to jest ostatni raz i że

więcej nie przyjdę, nie dał mi już stówy, lecz jedynie trzydzieści złotych. Wzięłam, pojechałam, tyle mnie widział. Tyle też w sprawie czynnika ósmego, jak chcecie, wyciągajcie z mojej postawy złowrogie wnioski. Tyle w sprawie czynnika ósmego i zarazem tyle w całej sprawie, bo jak idzie o czynnik dziewiąty: perwersję, to raczej nie ma o czym mówić. W ogóle nie ma o czym mówić. Napisałam niemal traktat, rozważyłam rozmaite przypadki, nazwałam rzeczy, dałam imiona stanom ducha i nic nie pomogło. Nie pomogło, nie uratowało. Powoli zaczynam się bać.

Epilog

Urodziłem się w roku 1952, wiele lat przed największym tryumfem polskiego futbolu i wiele lat przed wyborem polskiego Papieża. Jestem rówieśnikiem ojca Patryka Wojewody, pochodzę z Granatowych Gór, znam sporo postaci, które zostały w „Dzienniku wypraw" opisane albo tylko wymienione, zdarzało mi się biesiadować w słynnej i wielkiej jak nie wiadomo co kuchni Wojewodów. Dwa tygodnie temu odbyłem sentymentalną podróż do mojej rodzinnej miejscowości, jechałem, jak zwykle, pociągiem, przedział jak zwykle – pierwsza klasa dla palących – był pusty. Taksówkarze pod dworcem raczej mnie nie rozpoznali, nic w tym dziwnego, w pewnym sensie nigdzie, nigdy i nikt mnie nie rozpoznaje.

Od lat mieszkam w Warszawie w dwupokojowym mieszkaniu przy Złotej. Koleje życia Patryka śledzę od czasu, kiedy mnie okradł. Ach, oczywiście nie okradł, a wymierzył (za niechlujny wygląd zewnętrzny i zaniedbane imponderabilia) grzywnę, i to grzywnę zwrotną. Chyba dla śmiechu powtarzam te brednie. Imię moje, jak słusznie odgadujecie: Dziewiąty PIN. Wtedy na placu Wieży stałem parę kroków od Patryka i nie bez uciechy obserwowałem, jak roztrzęsionymi rękami pustoszy moje konto i jak potem rozgląda się histerycznie, czy aby nie nadbiegam z paniką w do cna wymiecionym z zuchwalstwa spojrzeniu. Jeśli ktoś był w panice, to oczywiście on. Tylko skrajnym napięciem nerwów da się wytłumaczyć, że choć spoglądał na mnie z dziesięć razy, z dziesięć razy dosłownie patrzył mi w oczy – nie widział mnie. W sumie nic dziwnego, trzęsły mu się nie tylko ręce. Nie widział mnie, ponieważ z całych swoich wewnętrznych sił nie chciał mnie widzieć. Wedle jego najgłębszych przeświadczeń – choć w opowiadaniu gorączkowo temu zaprzecza – ja wtedy rozpłynąłem się w powietrzu. Chętnie na to przystaję, powiedzmy, że prócz innych talentów mam też talent rozpływania się w powietrzu.

Wpierw miałem zamiar napisać do niego list – ruch oczywisty: list za list. Zwlekałem jednak, jak to z pisaniem listów. Maiła nie da mu się posłać, bo z kolei on zwleka z kupnem komputera. Kiedy zorientowałem się, że prowadzi swój „Dziennik wypraw", kiedy jego zapiski przeczytałem wpadłem na zabawny pomysł dopisania kilku stron. Swego czasu w młodości pracowałem w pewnym piśmie młodoliterackim. Inteligentny kierownik działu kultury naszego dwutygodnika miał taki obyczaj, że jak otrzymywał od grafomana zestaw – powiedzmy – siedmiu wierszy, dopisywał dwa w podobnym stylu i odsyłał nieszczęśnikowi dziewięć utworów. Coś z ducha tamtej facecji jest w moim pomyśle, obca ręka dopisuje kolejne stronice. Ale oprócz facecji jest tu też myśl subtelniejsza. W ramach rewanżu teraz ja wymierzam Patrykowi nie tyle grzywnę, co sankcję karną, a polega moja sankcja na zabraniu mu autorstwa „Dziennika wypraw". Powiedzmy: na zachwianiu autorstwa. Czy będzie to sankcja zwrotna, nie wiem, raczej wątpię. Nienawidzę świata i ludzi i nawet w tym przypadku pokłady mojej wyrozumiałości są nikłe.

Z powodzeniem mógłbym się uznać za twórcę tych rozdziałów – zajmuję się literaturą. Pisarstwo moje jest wprawdzie pisarstwem nie najwyższych lotów, ale zbiłem na nim majątek. Uprawiam twórczość prorodzinną. Popularne sagi, a też scenariusze seriali opiewających codzienne życie najnormalnieszych ludzi pod słońcem są mojego pióra. Najnormalniejszych, czyli najszczęśliwszych, bo na to jest koniunktura. Ach, jakże ludzkość łaknie wizerunków fantastycznych, mądrych, inteligentnych i dobrze zarabiających ojców, świetnie gotujących matek, cieszących się dobrym zdrowiem i pełnych pogody ducha dziadków oraz dzieciarni płatającej niewinne figle. Oczywiście bierze się to marzenie stąd, że ludzkość ma w rzeczywistości przeważnie zapijaczonych ojców tyranów, poszkodowane na umyśle matki, umierających w męczarniach dziadków oraz gotową do zbrodni dzieciarnię. W każdym razie takie, ściśle takie jest moje doświadczenie. Pewnie tym łatwiej przychodzi mi zamienianie znaków, odwracanie wektorów i obracanie pamięci na nice. I jadę na niewyszukanej prozie prorodzinnej i zgarniam kasę. Myślę, że z moim doświadczeniem i rzemieślniczą wprawą z łatwością mógłbym napisać nie tylko epilog zaniechanego przez Patryka „Dziennika wypraw", ale i cały ten „Dziennik". Oprócz daru rozpływania się w powietrzu mam dar wcielania się w postacie. Kartkuję „Dziennik" i pod fotografią przedstawiającą zawodowych praczy ręcznych piorących bieliznę w Abidżanie trafiam na następujący zapis Patryka: „Zawsze i wszędzie wypełniały mnie cudze języki i potrafiłem mówić cudzymi językami, i była to prawdziwie opętańcza umiejętność. Tak opętańcza, że z fascynacją rozczytywałem się w historiach o nawiedzonych i opętanych, co w rezultacie wstąpienia w nich złego ducha mówili obcymi językami. We mnie wstępowały duchy cudzych języków, wystarczyła godzinna lekcja religii z księdzem Kubalą, bym pół dnia mówił językiem księdza Kubali. Z namaszczeniem opisywałem przejście Mojżesza i jego ludu przez Morze Czerwone. Byłem płomienistym krzewem, z którego mówił Bóg. Wstępował we mnie język mojego ojca, grałem nigdy przez niego niezagrane role, byłem Makbetem, Tartuffe'em i Panem Jowialskim. Wstępowały we mnie duchy przeczytanych książek, byłem Robinsonem Crusoe, Raskolnikowem i Feliksem Krullem, wstępował we mnie język Esmeraldy Dorsz i mówiłem toczka w toczkę jak Konstancja Wybryk".