Выбрать главу

Dziwne, że nie ma w tym fragmencie ani słowa o najczęściej występujących w Patryka języku – homilii, błogosławieństw i modlitw papieskich. Może mu przeszło? Może poddał się antypapieskiej kuracji odwykowej? Odbył antypapieski detox? Uczęszczał na wykłady poświęcone lepszemu zrozumieniu siebie samego? Nic mi o tym nie wiadomo. Raczej nie. Jeśli coś się zmieniło, jeśli coś uległo wzmożeniu w życiu Patryka, to piłka nożna. Skończył studia, odbywa praktykę w szacownej kancelarii adwokackiej, niechybnie bardzo zręcznie będzie się wspinał po szczeblach kariery, ale prawdziwy zapał budzi w nim tylko futbol. Coraz namiętniej i coraz częściej w na pół zrujnowanej hali na Powązkach grywa z redaktorami Polityki. W pełnym biegu przyjmuje piłkę, mija szefa działu kultury, strzela, piłka ląduje w siatce – wyłącznie w takich sytuacjach serce Patryka jest wysoko.

Pierwszy raz przeczytałem jego rękopis w dzień napadu na Bank Lwowsko-Wileński. W końcu byłem adresatem kuriozalnego listu Patryka – wystarczający powód, by znaleźć się w kręgu zainteresowania wiadomych służb, tak się jednak składa, że miałem z tymi panami kontakty grubo wcześniej, a doskonale Patrykowi znany funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu i mnie – tyle że od dawna – jest co najmniej równie doskonale znany.

Wieczorem w dzień napadu, gdy kolejna wyprawa Patryka ruszyła, w sumie nie wiadomo po co, w kierunku placu Wieży, zwiedziliśmy – też w sumie nie wiadomo po co – jego mieszkanie przy rondzie ONZ. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu ze znaną wam wprawą otworzył zamek i wkroczyliśmy do rozpaczliwego wnętrza: stolik, fotele, wersalka, regał, fotografia Konstancji na ścianie, „Dziennik wypraw" na biurku.

Swoją drogą – biedna Konstancja. Wszystko umiała w swoim niedługim życiu nazwać, umiała nazwać rzeczy, których nikt nie umie nazwać, a trawiącego ją głodu miłości, który umie prawie każdy nazwać, nie rozpoznała w sobie. Była intelektualistką, a życiowe jej ruchy były zwierzęce. Podobno pod koniec spróbowała jeszcze z kobietami, jakieś dziewczyny podrywane w klubie Utopia, jakieś inne historie, których nie usłyszymy już nigdy. W sumie dobrze, że Patryk jej nie kochał – bo jakby ją kochał, prędzej czy później musiałby ją zabić. Całe życie chodziła mi po głowie historia kobiety, która kłamie, całe życie chciałem to napisać, w końcu nie jest wykluczone, że mi się udało, choć o tym nie wiem.

Gdy po raz pierwszy przeczytałem albumozeszyt Patryka, nie przyszło mi do głowy, żeby coś dopisywać, czekałem na dalsze ciągi, dopiero teraz, gdy wiem, że utraciwszy swój nadsłuch, od przeszło roku niczego nie notuje, postanowiłem wkroczyć do akcji. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu z entuzjazmem odniósł się do mojego pomysłu, z entuzjazmem ze mną pojechał, z entuzjazmem ponownie otwarł mi drzwi, z entuzjazmem oświadczył, że wróci za dwie godziny – facet w ogóle jest w ciągłym entuzjazmie – podobno wreszcie spotkał kobietę swojego życia i za jej sprawą rany zadane niespalonym kalendarzem zabliźniły się nierozpoznawalnie. Kim jest wybawicielka, niestety, nie wiem. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu za Chiny nie chce puścić pary, zachowuje się nad wyraz tajemniczo i daje do zrozumienia, że nie może powiedzieć, ponieważ młoda osoba jest postacią znaną. Bóg z nim.

Patryk kilka dni temu wyjechał do Granatowych Gór. Popołudnia, jak znam życie, spędza u Pięknej Pietii, która – faktycznie – im bliżej emerytury, tym bardziej jest pociągająca. Ma się rozumieć, wszyscy wszystko o tym skandalicznym romansie wiedzą, krążą na ten temat najdziwaczniejsze plotki. W gruncie rzeczy jedynym człowiekiem, którego ta historia zdaje się nie obchodzić, jest ojciec Patryka. Tak. Znalazł się. Spędził kilka miesięcy, mniejsza o to z kim, w pewnym mazurskim pensjonacie i wrócił do domu. Po prostu. – Gdzie byłeś? – pytali i do dziś pytają go wszyscy, on zaś z jadowicie sytym uśmiechem odpowiada: – Byłem, ale gdzie byłem, nie dowiecie się nigdy.

Pozornie wrócił w bardzo dobrej formie, jak się jednak bliżej przyjrzeć, w nie aż tak dobrej. Wrócił owładnięty koniecznością pisania testamentu i ma to dość szaleńcze objawy. – Słuchaj – gada w koło do swej byłej, a może wciąż aktualnej żony – słuchaj, ciągle mi się wydaje, że coś mi się stanie, że umrę, więc czuję, że powinienem napisać testament. I równocześnie boję się, że jak napiszę testament, coś mi się stanie naprawdę. Z tego bezwyjściowego paradoksu stary Patryka nie jest w stanie wyjść i zarazem poza daremnym szukaniem wyjścia nic go nie interesuje.

Babka Joanna po śmierci Jana Nepomucena nie odżyła, niestety. Wszyscy byliśmy pewni, że przystojna, niestara jeszcze kobieta po śmierci tyrana odetchnie, stanie na nogi, zazna swobody, a ona zagubiona w labiryntach lodowatego domu przestała praktycznie ruszać się z miejsca. Z kolei nękana testamentalną obsesją męża i w ogóle udręczona jego powrotem pani Agnieszka odnalazła w swym życiu kolejne pasje: gotowanie i prognozy pogody. Przyrządza wszystkie możliwe potrawy i na jakich się da kanałach radiowych i telewizyjnych śledzi wszystkie możliwe prognozy pogody. Wierzy, że pogoda ma podstawowy wpływ na duszę i że jedzenie uratuje ludzkość.

Konstancja następnego dnia po definitywnym rozstaniu z Patrykiem (kiedy wreszcie udało mu się ją odegnać na dobre) wyjechała za eranicę. Najpierw była w Londynie, potem w Berlinie, na ostatek w Paryżu. Całymi dniami nie opuszczała pokojów hotelowych, wieczorami przesiadywała w kościołach. Często trwało to do późna, ktoś opowiadał, że raz nawet nocowała w zakamarach Sacre Coeur. Podobno właśnie stamtąd wracała, gdy (pewnego październikowego poranka) rzuciła się pod rozpędzoną ciężarówkę. Jak mogła wracać z Sacre Coeur, skoro zdarzyło się to na podparyskiej autostradzie? W końcu nawet ja – globtroter od siedmiu boleści – wiem, że ten akurat kościół stoi na Montmartrze.

Ostatnie zdania zapisane przez Patryka: „Ciągła półciemność nocy, bezsenne godziny, dziwaczne dźwięki w głębi mieszkania, jakby ktoś w kuchni uruchamiał czajnik elektryczny, w łazience ostrożnie unosił pod światło wodę kolońską, koszmary moje. Koszmary moje i gotowość obrócenia wszystkiego w smród".

Nie tylko z powodu łażenia za Patrykiem, także z powodu mojej chorobliwej woli łażenia przemierzyłem wzdłuż i wszerz Warszawę. Same – szczerze powiem – trupie trasy. Z jednej strony ciężko uwierzyć, że zaledwie kilkadziesiąt lat temu była tu zbombardowana równina i obłok ceglanego pyłu, z drugiej – jest w warszawskich murach jakaś niestabilność i niepewność; od piwnic idzie pogłos apokalipsy. Na Siennej (niedaleko wieżowca, w którym mieszka Patryk) w mroku podwórza samotnie gra w piłkę siedmio – a może ośmiolatek, wokół niego mury kamienic, rupieciarnie balkonów, nad nim korony wrośniętych w beton kasztanów, prostokąt nieba, z daleka słychać czyjś rozpaczliwy krzyk. Dziecko niczego nie słyszy, ale – nie wiem, skąd to wiem – będzie kiedyś zajmować się układaniem słów. Każdy przedmiot, liść, cień, dźwięk zostaje w jego głowie.

O Esmeraldzie dalej nic nie słychać. Stryj Karol Adolf dalej ma pieniądze. Ksiądz Kubala dalej w świetnej formie. Po śmierci Papieża wieści o jego niedoszłej podróży do Granatowych Gór uległy paradoksalnemu wzmożeniu. Wszyscy mianowicie, nawet taki sceptyk w tej sprawie jak doktor Swobodziczka, zgodnie jęli utrzymywać, że Ojciec Święty umarł tuż przed wyjazdem do nas, że już był spakowany, że pilot śmigłowca już rozgrzewał silniki i studiował mapę naszych okolic.

Nienawidzę świata i ludzi i z tego powodu mam zamiar napisać druzgoczącą krytykę życia. Wiem: nikt dla mnie nie uczyni miejsca. Zostawiam wszystko. Uczę się porzucać. Studiuję okrucieństwo. Stygnę. Jestem zdruzgotany, jestem wypalony, wiele, bardzo wiele jest we mnie zniszczonego. Ratuję, co się jeszcze nie spaliło. Piszę i ćwiczę pamięć. Tych, co znam, zmuszam do wiecznego ruchu w mojej głowie. Nie liczę, że ktokolwiek da mi ukojenie. Jest inaczej. Niedzielne upalne popołudnie. Obnażone ramiona kobiet. Azjatyckie miasto, jego rytm, jego głosy. Oddycham jego chorobliwym oddechem, jego błotniste serce bije w moich trzewiach. Co wieczór rozbłyskują sceny teatrów, zapadnie ruszają w dół, ostrza gilotyn jadą w górę. Kloszardzi tańczą w podziemiach Dworca Centralnego. Pełen luz. Nikt nie wie, gdzie jestem. Nikt mnie nie poznaje. Faktycznie na wyglądzie zewnętrznym dawno położyłem lagę. Przesadna troska o wygląd z czasem nieubłaganie wiedzie do kurewskiego visage'u. Marlenia to miała. Coraz radykalniejsze zestawy, coraz ostrzejsze kreacje, coraz wyrazistszy makijaż. Zbrzydło mi szminkowanie trupów. Autor musi pielęgnować swoje wady. Kto opowie nasze historie? Kto opowiada nasze historie? Kto słyszy niesłyszalny łoskot śmigłowca nad Granatowymi Górami?

Na dnie kamiennej studni podwórza przy ulicy Siennej gram w piłkę. Wieczorem, za ćwierć albo za pół wieku, na wyrwanej z zeszytu kartce zapiszę pierwsze zdanie:

W roku 2000 w Warszawie mieszkał pewien młody człowiek, który nie radził sobie ze światem. Bez przesady – radziłem sobie.