Выбрать главу

– Zaraz, jak dobrze rozumiem, pan przecież nic pani nie ukradł – policjant był jednak speszony jej ostrą samoświadomością seksualną.

– Na razie nie ukradł, ale zna mój PIN! Skąd on zna mój PIN? I po co! Przecież to wystarczy…

– Pan zna PIN tej pani? – zwrócił się do mnie jakby od niechcenia.

– No znam… Przypadkiem usłyszałem…

– Przypadkiem pan usłyszał? – klasycznie śledcze powątpiewanie rozległo się w jego głosie, profesjonalnie przeciągnął samogłoski. – Przypadkiem pan usłyszał? – powtórzył raz jeszcze i jego dotąd raczej martwe spojrzenie ożyło i jął mi się przyglądać z czujnością. Ja też mu się przyglądałem, a raczej – tak jest: moja nowa umiejętność

działała na okrągło – wsłuchiwałem się w niego intensywnie i słyszałem, że uważnie szacuje moje przestępcze możliwości, że zastanawia się, czy działam w pojedynkę, czy w zorganizowanej grupie, że zastanawia się, czy nie należy mojej sprawy łączyć ze sprawą schwytanych ostatnio we Wrocławiu fałszerzy kart płatniczych, którzy podglądali cudze PINy za pomocą specjalnej mikrokamery telewizyjnej albo ze sprawą kasjerek z warszawskiego hipermarketu Carrefour, które wykorzystywały możliwość dokonywania transakcji za pomocą karty bankowej bez przeciągania jej przez elektroniczny czytnik, albo ze sprawą rzekomego przedstawiciela spółki PolCard, który od miesięcy nieuchwytnie krąży po całej Polsce i wyłudza numery kart bankowych, albo z jakimś innym rodzajem przestępczości wirtualnej.

– Państwo pozwolą do radiowozu – powiedział teraz z kolei tonem prawie rozkazującym.

– Do radiowozu? – nie było wątpliwości: w jej przypadku jakikolwiek, nawet policyjny, ton rozkazujący skazany był na fiasko. – Do radiowozu? Ja do radiowozu? Jego niech pan bierze i zamyka! Ja nie mam czasu na wysiadywanie po radiowozach!

– Pani nie ma czasu? – policjant szczerze się rozeźlił. – Pani nie ma czasu? A ja niby mam czas? Przecież to pani mnie wzywa, pani mnie zatrzymuje, pani wnosi oskarżenie…

– Niczego nie wnoszę – machnęła ręką – dziękuję za pomoc – mówiła pośpiesznie i nerwowo poprawiała wytworny plecaczek na ramieniu. – Przepraszam, ja faktycznie czasami coś mruczę pod nosem… Pana też przepraszam – jakoś dziwnie po męsku kiwnęła głową w moim kierunku. – Do widzenia… przepraszam… – spojrzała mi w oczy – ale tego, że jestem całkiem niezła, nie wybaczę ci nigdy – wysyczała nieoczekiwanie i bardzo szybkim krokiem ruszyła w stronę dworca.

Byłem pewien, że jak się skończy cała ta afera, obetnę jej z wściekłości ładnych parę punktów, od dobrych kilku minut czekałem na to mściwie, ale teraz moją mściwość osłabiał przypływ sentymentalizmu. Jej przeprosiny, jej spojrzenie, jej nagłe i niemal czułe przejście na ty, jej syk nawet – wszystko to wzruszyło mnie i, jakby to powiedzieć: odstąpiłem od reasumpcji pierwszego werdyktu. Odchodziła zresztą tak niesamowitym pod względem stylu krokiem, że nie byłem moralnie władny zabrać jej ani jednego z przyznanych jedenastu punktów.

– Zaraz… zaraz… – policjant być może chciał wykonać jakiś sugerujący zatrzymanie danej osoby gest, ale wyszło mu klasyczne bezradne rozłożenie rąk.

– Jak jest według pana oceny: w porządku czy nie w porządku? – dalej wytężałem moją przezorność, ale chyba ani w jego głosie, ani w nim samym nie było już cienia śledczej przebiegłości.

– W porządku jest – odpowiedziałem. – Nerwowa osoba i tyle.

– Siądzie pan na chwilę?

– Oczywiście, proszę bardzo – uczyniłem dwa kroki, usiedliśmy, ja z tyłu, on z przodu.

– Swoją drogą dziwię się panu, wyrywać panienkę akurat pod bankomatem… Chyba nie ma gorszego miejsca…

Kierowca, jakby zamieniony w słup soli panującą w aucie duchotą, siedział nieruchomo i wrogo, gadający od niechcenia policjant o nieczytelnym stopniu wydał mi się nagle starym, dobrym znajomym – niezwykle taktownie poprosił mnie o dowód osobisty, potem długo wyjmował ze skrytki długopis oraz raportówkę.

– Imię i nazwisko?

– Patryk Wojewoda.

– Miejsce urodzenia?

– Granatowe Góry.

– Zawód?

– Student.

– Co pan studiuje?

– Prawo. Kończę czwarty rok. Dopiero czwarty – nagle zacząłem się usprawiedliwiać. – Dopiero czwarty, bo dwa razy brałem urlop dziekański.

– To nie wywiadówka. Ja pana z postępów w nauce nie mam zamiaru rozliczać. Czwarty rok – powtórzył w zamyśleniu. – Będzie pan może robił dyplom z seryjnych morderców?

– Ja? Dlaczego? Dlaczego miałbym się zajmować seryjnymi mordercami? – Byłem w najwyższym stopniu osłupiały. – Skądże! Zresztą nie wiem… Chodzę dopiero koło tematu, ale na pewno nie będę pisał o seryjnych mordercach! Myślę o teorii wykroczeń… Co panu przyszło do głowy?

– A nic – machnął bagatelnie ręką – tak mi się powiedziało. To jest teraz, wie pan, temat modny i na czasie.

– Nie bardzo rozumiem.

– No i bardzo dobrze, bo nie ma o czym gadać. Bez sensu jest – zniecierpliwił się nagle. – Wszystko jest bez sensu! Atakować laskę pod bankomatem jest specjalnie bez sensu… Chociaż z drugiej strony, dla takiej sztuki to i pod bankomatem człowiek może zgłupieć. Ale niech pan – odwrócił się do mnie – niech pan więcej nie zagaduje panienek pod bankomatami. W ogóle niech się pan za bardzo nie kręci koło bankomatów. Rozumie pan? To jest bardzo niebezpieczne miasto – jakoś dziwnie zniżył głos – to jest bardzo niebezpieczne miasto, o wiele bardziej niebezpieczne niż się wszystkim wydaje… Tu się niedługo będą działy straszne rzeczy – wyciągnął rękę chyba w całkiem przypadkowym geście, a może pokazywał targowisko pod Pałacem – tu się niedługo będą działy straszne rzeczy… straszne i niespotykane…

Upał chyba wciąż gęstniał, powietrze ciemniało, warszawskie mury płowiały jak sepia na starych fotografiach, w nozdrza wchodził zapach spalenizny, nagle wydało mi się, że w łoskocie jadących przez centrum samochodów wyraźnie słyszę czyjś daleki i rozpaczliwy krzyk – odwróciłem głowę.

– Co się ma dziać? – przypuszczałem, że głos mi zadrży, ale zadrżał bardziej, niż przypuszczałem. – Jakie rzeczy tu się będą działy?

– Ojciec Święty niedługo przybędzie – nagle odezwał się kierowca. – Ojciec Święty niedługo przybędzie – powtórzył i opuścił głowę, a jego ramiona zaczęły dygotać jak w napadzie padaczki albo histerycznego i upiornie bezgłośnego śmiechu.

– Dopiero w przyszłym roku, jeszcze jest kawał czasu…

– Może w przyszłym roku, może nie w przyszłym roku… Może jest kawał czasu, może nie… Różnie ludzie mówią – mój stary przyjaciel, policjant o nieczytelnym stopniu, uważnie patrzył na kierowcę, który teraz wolno unosił głowę i którego dotąd niesłyszalny śmiech powoli stawał się słyszalny – różnie ludzie mówią… Niektórzy mówią, że już ma spakowane walizki, niektórzy, że już jest w drodze, a niektórzy nawet już go widzieli… Tak – niektórzy już go widzieli… O zmierzchu na przedmieściach – śmiech tamtego był zmiksowanym skowytem wszystkich horrorów świata, nie wiem dlaczego, ale nagle, słysząc to potworne wycie, poczułem ulgę; policjant otworzył drzwi radiowozu i wskazał mi drogę na wolność.

– Niech się pan nie kręci koło bankomatów – powtórzył, gdy już byłem prawie na zewnątrz – i niech się pan w nic nie pakuje… Chyba…

– Chyba że co? – zapytałem z nienaturalną ironią.

– Chyba że jest już za późno.

ROZDZIAŁ II – Dworzec Centralny

Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym. W podziemiach i na powierzchni ziemi było tam mnóstwo bankomatów, przesadzam – było ich zaledwie kilka, ale w trakcie moich maniakalnych marszrut mnożyłem je w myślach – nie wyzwalały złych mocy. Nawet jak podchodziłem na całkiem niebezpieczną odległość, nie ciągnęło mnie do nich. „Ach, być w bezpośredniej bliskości bankomatów i nie być od nich uzależnionym, nie być w ich władzy – cóż to jest za nieznana zwykłym śmiertelnikom rozkosz!” – tym ekstatycznym wyznaniem rozpocząłem w „Dzienniku wypraw” opis pokrytego wiecznymi popiołami masywu Dworca Centralnego. Tym razem wybrałem puste kartki pomiędzy położoną na Alasce „Doliną dziesięciu tysięcy dymów” a prekolumbijskim miastem Pueblo Bonito. Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym, ponieważ tam na powrót stawałem się normalnym człowiekiem, tam wracałem do poprzedniego – sprzed fatalnej epoki cudownego słuchu – wcielenia.

Bankomaty w podziemiach i bankomaty na powierzchni ziemi były wiecznie oblężone, stały tam nieustanne kolejki podróżnych, kloszardzi otaczali te miejsca dalekimi, ale ciasnymi kręgami, gotowi na wszystko narkomani podchodzili ze wszystkich stron, przebiegli kieszonkowcy wtapiali się w tłum.

Faktycznie strach było się zbliżyć, strach wyjmować pieniądze, o słuchowych lewiznach, do których zostałem powołany – szkoda było wogóle w takich warunkach myśleć. Ale to wszystko nie rozstrzygało, rozstrzygał trupi zapach, on czynił z dworcowych bankomatów twierdze nie do zdobycia, on je szczelnie spowijał, on je swoimi chmurami i swoją zapierającą dech gęstością odgradzał. Przynajmniej od mojego słuchu odgradzał je na pewno. Czułem w uszach, lepki jak gaz musztardowy, smród Dworca Centralnego.